- Felix
Felicis to eliksir znany także jako „Płynne Szczęście”. Mikstura sprawia, że
pijący ma wielkie szczęście oraz niezwykłą pewność siebie i podejmowanych
wyborów. Póki działa sprzyja osiąganiu sukcesów we wszystkich… - monolog
znudzonej piętnastolatki został przerwany przez krzyk Leviego, który
najwyraźniej stał pod oknem pokoju Lily i nie zamierzał wejść do budynku, żeby
cokolwiek jej przekazać. Zirytowana Rudowłosa zmrużyła gniewnie oczy,
odetchnęła głęboko i ponownie zanurzyła nos w podręczniku do eliksirów. – Felix
Felicis to eliksir znany także jako „Płynne Szczęście”. Mikstura sprawia, że
pijący ma wielkie…- dźwięk kamieni odbijających się od szklanej powierzchni
drażnił bębenki uczącej się dziewczyny tak bardzo, że w myślach już planowała morderstwo swojego przyjaciela.
Levi Stiver doskonale wiedział, że jego przyjaciółka musi nauczyć się
określonej ilości materiału, żeby być przygotowaną na coroczne spotkanie z
Dumbledorem, a jednak wcale nie miał zamiaru ułatwić jej zadania. Od samego
rana łaził za nią krok w krok i z tym swoim niegasnącym uśmiechem podkładał jej
nogi, szturchał ją czy po prostu chwytał niczym pannę młodą i biegł do oczka
wodnego. Nieustannie przez sześć godzin doprowadzał ją do szewskiej pasji, a
kiedy wydawało jej się, że Pani Lea znalazła mu wreszcie jakieś pożyteczne
zajęcie, on przyplątał się pod jej okno i próbował doprowadzić do wybuchu. A
wybuchy Lily Evans były tak płomienne jak jej włosy.
Dziewczyna
westchnęła zrezygnowana i spojrzała na zegarek. Miała tylko dwie godziny na
opanowanie czterech eliksirów, a nie zapowiadało się na to, że zapozna się
chociażby z jednym. Pokręciła głową, jakby chciała odgonić niepożądaną myśl i z
hukiem zamknęła wielką księgę. Obróciła się wokół siebie na dziwnym mugolskim
fotelu, który dostała od przyjaciela na urodziny i gwałtownie wstała. Lekkie
zawroty głowy nie przeszkodziły jej w dotarciu do okna i otworzeniu go na całą
szerokość. Na widok szczerzącego się do niej blondyna, którego szare oczy
wyraźnie z niej kpiły, przerzuciła ciężar ciała na lewą nogę, dłonią odgarnęła
niesforny kosmyk włosów, który sprytnie wymsknął się z warkocza, a dłonie
złożyła na biodrach. Jej oczy nadal ciskały pioruny, ale Levi nawet nie drgnął.
Złość piętnastolatki zawsze go bawiła, co powodowało jeszcze większy wybuch
negatywnych uczuć.
- Czy Ty na pewno jesteś ode mnie starszy? – uniosła lewą brew i nikle się uśmiechnęła. – Bo zachowujesz się tak jak Malcolm – zadowolona mina siedemnastolatka wyraźnie zbladła, bowiem Malcolm był dwulatkiem, który w sierocińcu co dzień siał ziarnko katastrofy. Przypadkiem podpalił wszystkie miotły, za co Lily miała ochotę wysłać go w podróż z biletem w jedną stronę, innym razem kichnął, a wszystkie naczynia na stołówce uniosły się pod sufit albo po prostu dorwał gdzieś nożyczki i obciął jakiejś dziewczynce warkocze. Nazywanie kogokolwiek „Malcolmem” było ciosem poniżej pasa i dziewczyna była tego w pełni świadoma, ale… Trzeba sobie radzić, prawda?
- Przecież i tak to na pewno umiesz, chodź na dwór – ta para dobrała się niemal idealnie, jeśli przeciwieństwa rzeczywiście się przyciągają. Lily była na tyle ambitną osobą, że nie mogła zasnąć dopóki nie skończyła wszystkich rozpoczętych tego dnia czynności. Levi mimo swoich zdolności manualnych znany był ze słomianego zapału i wcale nie śpieszyło mu się do uporządkowania swojego życia. Model samolotu, który zaczął sklejać razem z najmłodszymi chłopcami w domu dziecka ponad miesiąc leżał na półce w świetlicy i mimo krzyków kilkulatków, Leviemu wcale nie śpieszyło się do zakończenia projektu, bo… Przecież nie odleci. A siedemnastolatek tak bardzo pragnął, żeby makieta została ożywiona, żeby wykonała obrót dookoła własnej osi i delikatnie podeszła do lądowania. Niczego nie pragnął bardziej niż wzięcia w rękę różdżki, wypowiedzenia jakiejś wyuczonej formuły i podziwiania swojego własnego dzieła. Dlaczego to on został tak ukarany?
- Zawiesiłeś się, Robaczku – Lilanne uśmiechnęła się subtelnie i lekko przysiadła na zewnętrznym, drewnianym parapecie. Doskonale wiedziała co kryje się w głowie Leviego gdy jego wzrok zasuwał się mgłą, gdy spojrzenie stawało się puste, a ramiona próbowały utworzyć kopułę ochronną wokół ciała. I bardzo żałowała, że nie mogła zrobić nic, co zmieniłoby bieg jego życia, bo przecież byli przyjaciółmi. A ona nie mogła zrobić nic oprócz krzyknięcia:
- Kto ostatni na placu ten zgniłe jajo! – Nie obracając się za siebie, i nie zamykając pokoju niemal przeleciała nad schodami prowadzącymi na parter i w pośpiechu wykrzyczała przeprosiny w stronę opiekunki, którą po drodze niechcący staranowała. A i tak się spóźniła, a to Levi pierwszy pojawił się na huśtawkach i z wyniosłą miną zawyrokował:
- Zgniłe jajo, Lily. Zgniłe jajo, znowu! Co z tobą nie tak?!
- Czy Ty na pewno jesteś ode mnie starszy? – uniosła lewą brew i nikle się uśmiechnęła. – Bo zachowujesz się tak jak Malcolm – zadowolona mina siedemnastolatka wyraźnie zbladła, bowiem Malcolm był dwulatkiem, który w sierocińcu co dzień siał ziarnko katastrofy. Przypadkiem podpalił wszystkie miotły, za co Lily miała ochotę wysłać go w podróż z biletem w jedną stronę, innym razem kichnął, a wszystkie naczynia na stołówce uniosły się pod sufit albo po prostu dorwał gdzieś nożyczki i obciął jakiejś dziewczynce warkocze. Nazywanie kogokolwiek „Malcolmem” było ciosem poniżej pasa i dziewczyna była tego w pełni świadoma, ale… Trzeba sobie radzić, prawda?
- Przecież i tak to na pewno umiesz, chodź na dwór – ta para dobrała się niemal idealnie, jeśli przeciwieństwa rzeczywiście się przyciągają. Lily była na tyle ambitną osobą, że nie mogła zasnąć dopóki nie skończyła wszystkich rozpoczętych tego dnia czynności. Levi mimo swoich zdolności manualnych znany był ze słomianego zapału i wcale nie śpieszyło mu się do uporządkowania swojego życia. Model samolotu, który zaczął sklejać razem z najmłodszymi chłopcami w domu dziecka ponad miesiąc leżał na półce w świetlicy i mimo krzyków kilkulatków, Leviemu wcale nie śpieszyło się do zakończenia projektu, bo… Przecież nie odleci. A siedemnastolatek tak bardzo pragnął, żeby makieta została ożywiona, żeby wykonała obrót dookoła własnej osi i delikatnie podeszła do lądowania. Niczego nie pragnął bardziej niż wzięcia w rękę różdżki, wypowiedzenia jakiejś wyuczonej formuły i podziwiania swojego własnego dzieła. Dlaczego to on został tak ukarany?
- Zawiesiłeś się, Robaczku – Lilanne uśmiechnęła się subtelnie i lekko przysiadła na zewnętrznym, drewnianym parapecie. Doskonale wiedziała co kryje się w głowie Leviego gdy jego wzrok zasuwał się mgłą, gdy spojrzenie stawało się puste, a ramiona próbowały utworzyć kopułę ochronną wokół ciała. I bardzo żałowała, że nie mogła zrobić nic, co zmieniłoby bieg jego życia, bo przecież byli przyjaciółmi. A ona nie mogła zrobić nic oprócz krzyknięcia:
- Kto ostatni na placu ten zgniłe jajo! – Nie obracając się za siebie, i nie zamykając pokoju niemal przeleciała nad schodami prowadzącymi na parter i w pośpiechu wykrzyczała przeprosiny w stronę opiekunki, którą po drodze niechcący staranowała. A i tak się spóźniła, a to Levi pierwszy pojawił się na huśtawkach i z wyniosłą miną zawyrokował:
- Zgniłe jajo, Lily. Zgniłe jajo, znowu! Co z tobą nie tak?!
***
Na
hogwardzkich błoniach panowało niemałe poruszenie. Niemal na każdym metrze
kwadratowym rozległej przestrzeni znajdowała się grupa uczniów w rozmaitym
wieku, w różnych szatach i z innym wyrazem twarzy. Szczególnie na twarzach
najmłodszych roczników wymalowana była czysta radość, w końcu wracają do
rodziny! Uczniowie, którzy SUMy mieli już za sobą wcale nie byli tak radośnie
nastawieni do dwumiesięcznej przerwy. Perspektywa spędzenia tylu dni poza
Hogwartem nie wydawała się na tyle kusząca, żeby ją zaakceptować, ale niestety
nikt nie miał w tej kwestii nic do gadania. Powłócząc nogami, tłum młodych
czarodziejów z każdym krokiem oddalał się od majestatycznego zamku, a tuż
kilkoma drzewami zakazanego lasu można było zauważyć powozy, które miały
dowieźć uczniów na stację, na której już czekał na nich pociąg. Nauczycielka
transmutacji, szanowna Minewra McGonagall, z nerwowym uśmiechem odliczała
wszystkich uczniów i odhaczała ich nazwiska na liście. Co roku to zadanie
przypadało innemu pracownikowi szkoły, w tym roku padło na nią i ostatnie co
można o niej powiedzieć to że była zadowolona. Jak na złość najwięcej problemów
sprawiali jej wychowankowie Gryffindoru, których była opiekunką, a którzy
skutecznie doprowadzali ją do białej gorączki. Profesorka była osobą
doświadczoną w pracy z młodzieżą, ale to co
w ostatnich latach wyprawiała pewna czwórka młodych czarodziejów,
przechodziło jej najśmielsze oczekiwania. Od dwóch tygodni, jeśli nie dłużej,
na każdej lekcji wspominała o godzinie wyjazdu i zbiórki pod bramą. Cierpliwie
odpowiadała na w kółko powtarzające się pytania i zagryzała zęby, kiedy na
korytarzu słyszała: „To o której wyjeżdżamy?”. Robiła to wszystko, żeby cały
proces opuszczania szkoły przebiegł sprawnie oraz szybko, a nie żeby Huncwoci
znów musieli być poszukiwani! Na liście odhaczyli się już nawet
pierwszoroczniacy, którzy mimo spędzenia dwóch semestrów w zamku nadal
potrafili zagubić się na terenie szkoły, a czwórka piątoklasistów? Nie, bo po
co chociaż raz zachować się przyzwoicie?
- Filiusie! – głos nauczycielki rozszedł się echem po błoniach, ale nawoływany profesor jej nie usłyszał. – Filiusie, Huncwoci znów zniknęli, zastąpisz mnie? – rozkojarzony człowieczek rozejrzał się wokół siebie i kiedy zidentyfikował postać Minerwy szybko potrząsnął głową na znak zgody. Z ust profesorki wyrwało się westchnięcie, ale z wysoko uniesioną głową pomaszerowała w stronę głównych wrot. Jak tylko ich znajdzie…!
- Nie śmiej się, Syriusz! – salwy śmiechu do złudzenia przypominające szczekanie psa przerwał zrozpaczony głos niskiego i pulchnego chłopaka. – Pomógłbyś, a nie…
- Glizdek, jak Ty to zrobiłeś? – okularnik z trudem walczył ze śmiechem zbierającym się w nim już od dłuższego czasu, ale mimo to starał się zachować twarz. Syriusz wyśmieje się za nich wszystkich, to jest pewne. Peter żałośnie wzruszył ramionami i szarpnął ręką jakby nagle miał odkleić się od stołu. Nie mógł spojrzeć przyjaciołom w twarz, zawsze to on wzbudzał litość i wymagał pomocy, a oni jeszcze się śmiali.
- Nie wiem, dobra?! Po prostu przyszedłem tutaj, bo zgłodniałem przed podróżą i liczyłem na jakieś ciasto, a okazało się, że stół był czymś wysmarowany…
- I się przykleiłeś? – przez śmiech wyrzucił z siebie Black.
- Nie, Syriusz. Spóźniamy się na pociąg, bo Glizdkowi nie chce się wstać – warknął Lupin, bo słowa Łapy powoli działały mu na nerwy. Podczas gdy on próbował znaleźć jakieś zaklęcie, które spowodowałoby, że ich kłopoty choć troszkę się zmniejszą, połowa ich paczki niemal tarzała się po podłodze. Doskonale ich znał i wiedział, że są typowymi lekkoduchami, ale i tak denerwował się gdy ich podejście do sytuacji niemal ociekało kpiną i śmiechem. Wychodziło na to, że to on próbował naprawić błąd Glizdogona, a pozostali łącznie z poszkodowanym, nie palili się do rozwiązania problemu.
- Deletrius – cała czwórka wzdrygnęła się na chłodny głos opiekunki, a na ich twarzach automatycznie pojawiły się anielskie uśmieszki. Stanęli w równym rządku i wbili przepraszające spojrzenia w kobietę.
- Znów wy. Znów problemy. Czy wy kiedykolwiek zaczniecie się zachowywać jak należy? – wiedziała, że krzykiem nic nie zdziała, ale ograniczanie się przychodziło jej z trudem.
- Nie sądzę Pani Profesor!
- Black! Minus dziesięć punktów dla Gryfonów!
- Ale Pani Profesor mamy już wakacje!
- Do powozu, Potter! Natychmiast! – i faktycznie. Nie odjęła im punków, bo w końcu nastały już wakacje. Czas wytchnienia. Czas wolny od Huncwotów, najlepsze dwa miesiące w roku każdego nauczyciela.
- Filiusie! – głos nauczycielki rozszedł się echem po błoniach, ale nawoływany profesor jej nie usłyszał. – Filiusie, Huncwoci znów zniknęli, zastąpisz mnie? – rozkojarzony człowieczek rozejrzał się wokół siebie i kiedy zidentyfikował postać Minerwy szybko potrząsnął głową na znak zgody. Z ust profesorki wyrwało się westchnięcie, ale z wysoko uniesioną głową pomaszerowała w stronę głównych wrot. Jak tylko ich znajdzie…!
- Nie śmiej się, Syriusz! – salwy śmiechu do złudzenia przypominające szczekanie psa przerwał zrozpaczony głos niskiego i pulchnego chłopaka. – Pomógłbyś, a nie…
- Glizdek, jak Ty to zrobiłeś? – okularnik z trudem walczył ze śmiechem zbierającym się w nim już od dłuższego czasu, ale mimo to starał się zachować twarz. Syriusz wyśmieje się za nich wszystkich, to jest pewne. Peter żałośnie wzruszył ramionami i szarpnął ręką jakby nagle miał odkleić się od stołu. Nie mógł spojrzeć przyjaciołom w twarz, zawsze to on wzbudzał litość i wymagał pomocy, a oni jeszcze się śmiali.
- Nie wiem, dobra?! Po prostu przyszedłem tutaj, bo zgłodniałem przed podróżą i liczyłem na jakieś ciasto, a okazało się, że stół był czymś wysmarowany…
- I się przykleiłeś? – przez śmiech wyrzucił z siebie Black.
- Nie, Syriusz. Spóźniamy się na pociąg, bo Glizdkowi nie chce się wstać – warknął Lupin, bo słowa Łapy powoli działały mu na nerwy. Podczas gdy on próbował znaleźć jakieś zaklęcie, które spowodowałoby, że ich kłopoty choć troszkę się zmniejszą, połowa ich paczki niemal tarzała się po podłodze. Doskonale ich znał i wiedział, że są typowymi lekkoduchami, ale i tak denerwował się gdy ich podejście do sytuacji niemal ociekało kpiną i śmiechem. Wychodziło na to, że to on próbował naprawić błąd Glizdogona, a pozostali łącznie z poszkodowanym, nie palili się do rozwiązania problemu.
- Deletrius – cała czwórka wzdrygnęła się na chłodny głos opiekunki, a na ich twarzach automatycznie pojawiły się anielskie uśmieszki. Stanęli w równym rządku i wbili przepraszające spojrzenia w kobietę.
- Znów wy. Znów problemy. Czy wy kiedykolwiek zaczniecie się zachowywać jak należy? – wiedziała, że krzykiem nic nie zdziała, ale ograniczanie się przychodziło jej z trudem.
- Nie sądzę Pani Profesor!
- Black! Minus dziesięć punktów dla Gryfonów!
- Ale Pani Profesor mamy już wakacje!
- Do powozu, Potter! Natychmiast! – i faktycznie. Nie odjęła im punków, bo w końcu nastały już wakacje. Czas wytchnienia. Czas wolny od Huncwotów, najlepsze dwa miesiące w roku każdego nauczyciela.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz