niedziela, 18 września 2016

Rozdział 2

           - Lily Evans znów przechwyciła kafla! – na polanie należącej do domu dziecka słychać było donośny głos Leviego i śmiechy co najmniej dwudziesty wychowanków tej placówki. – Podaje do Henriego Akki, Henri omija tłuczek, podaje do Evans i jest! Kolejne dziesięć punktów dla Lisów! – nazwa drużyna Rudej powstała godzinę wcześniej, kiedy zapadła decyzja o rozegraniu meczu quidditcha. Pomysłodawcą była mała Rosie, która od zawsze zwracała się do Lily – lisku, ze względu na jej rudą kitkę, a pomysł podchwycili wszyscy, więc biegiem udali się do Pani Lee, która co jakiś czas pozwalała im na szaleństwo. Tak było też tym razem, bo bez problemu podała im skrzynię z piłkami i klucz do komórki, w której przechowywano miotły, ale zastrzegła, że odbić się od ziemi będą mogli tylko w jej obecności. Po kolejnym kwadransie kompletnie przepadła w fabule książki, przynajmniej według zawodników tejże rozgrywki. I chociaż nie wyglądała na zainteresowaną wynikiem, co jakiś czas zerkała na numerator i pewną wyjątkowo zaangażowaną zawodniczkę.
- Evans zauważyła znicz! Daje znać szukającemu drużyny, tym samym zwracając uwagę przeciwników! – rozentuzjazmowany ton sędziego, którym zawsze był przyjaciel panny Evans, roznosił się tak dobrze i tak daleko, że czasami młodsi, którzy jeszcze nie mogli grać, skarżyli się, że za murami sierocińca słyszeli jak przebiega mecz. Na ich nieszczęście nikt nie miał zamiaru czegokolwiek z tym robić, a sami wychowawcy starannie zbywali temat. Doskonale wiedzieli jak wielki stworzyliby problem gdyby ograniczyli quidditch w placówce. Nie dość, że automatycznie zostaliby znienawidzeni to musieliby stale pilnować podopiecznych, którzy z pewnością na własną rękę zaczęliby organizować mecze.
- Katherine znów kantuje, widzę Cię! – zirytowany blondyn zmarszczył czoło przez jedną z trzynastolatek, która za wszelką cenę chciała zwrócić na siebie uwagę i niemal doprowadziła do wypadku przez podczepianie się do miotły innych zawodnika, z przeciwnej drużyny. Dziewczyna szybko zrezygnowała z nieczystych zagrań i ponownie włączyła się do gry. Z każdym punktem emocje rosły coraz bardziej, ale złoty znicz nie chciał się pokazać szukającym, a nawet jeśli co jakiś czas przelatywał komuś pod nosem to zdawało się, że widział go tylko Levi z budki sędziowskiej i Lily, która zdążyła sobie wyćwiczyć wzrok na potrzeby gry. W przeciwieństwie do małej złotej i wyjątkowo złośliwej piłeczki, tłuczki i kafle co chwila przecinały powietrze dodając dynamiki tej rozgrywce, ale także wprowadzając niemały chaos, który tylko dodawał uroku tej niemal dziecinnej zabawie. Mimo to nikt nie narzekał na nieprofesjonalne podejście do całego wydarzenia, bo jeśli ktoś chciał pograć sobie na wyższym poziomie, zbierał zawodników w wieku piętnaście lat wzwyż i najczęściej późnym letnim wieczorem, bez komentatora i najciszej jak tylko potrafili, zdobywali punkty dopóki znicz nie trafił w ręce szczęśliwego szukającego lub do chwili, w której piłki zaczynały zlewać się z granatem nieba i ciemnym lasem, w którym umiejscowione było boisko. Przeważnie takie mecze trwały ponad trzy godziny, kończyły się zepsuciem obręczy i kompletnym zmęczeniem wszystkich zawodników, ale nie odbywały się często, bo trudno było skompletować całe dwie drużyny bez dzieci, które bardzo chciałby grać, ale nie do końca im to wychodziło. Tak jak podczas tego meczu, na boisku panowało lekkie zamieszanie. Najmłodszym trzeba było powtarzać czego nie mogą robić, a co powinni, żeby wszystko było dobrze. Levi co dziesięć minut musiał krzyczeć na zagubionych, bo utrudniali grę, a oni najczęściej reagowali płaczem. Najlepszym przykładem takiego zachowania była mała Annie, która bardzo się angażowała, ale była za mała, żeby zrozumieć pewne zasady. Levi był natomiast za duży na to, żeby to zrozumieć. W konsekwencji mecz musiał zostać wstrzymany przez dławiącą się własnymi łzami zawodniczkę i rudowłosą ścigającą, która próbowała dziewczynkę uspokoić. 


             - Annie? – piętnastolatka stanęła za dziewczynką i nachyliła się nad nią w taki sposób, ze włosy związane w staranny i ciasny koński ogon pojawiły się przed twarzą dwunastolatki. Twarz Lily w jednym momencie stała się czerwona, a policzki zdawały się być dwa razy większe, wszystko za sprawą grawitacji. – No nie płacz tak, Levi to tylko chłopak. Chłopcy nie rozumieją za dużo, nie można płakać przez ich głupotę – pstryknęła najmłodszą zawodniczę w nosek i usiadła obok niej, bo poprzednia pozycja okazała się być bardzo niewygodna. – Zdradzę Ci w sekrecie, że on też nie zna wszystkich zasad. – Lilianne szepnęła konspiracyjnie i ostentacyjnie rozejrzała się dookoła sprawdzając czy nikt nie podsłuchuje, co wywołało nieśmiały uśmiech na twarzy zapłakanej dziewczynki. – Sama przed meczem spisywałam mu te najważniejsze na pergaminie, słowo! – Annie jakby bardziej pewna siebie wyprostowała się i spojrzała prosto w oczy starszej koleżanki. Kilkakrotnie zamrugała powiekami w celu odgonienia już niechcianych łez i niekontrolowanie wygięła palce lewej dłoni.
- Naprawdę?
- Słowo daję! Levi nie ma zielonego pojęcia o quidditchu! – oczywiście kłamała, ale to nie było najważniejsze. Najważniejsze było zatamowanie wodospadu na policzkach dwunastolatki, co bez sprzecznie się udało. A Levi… Levi uśmiechał się z budki sędziowskiej spod uniesionych brwi i znów zastanawiał się jak ten dzieciak, jak zwykł mówić na przyjaciółkę, opanował rozhisteryzowaną dziewczynkę.
    Kiedy już miały wsiadać na swoje miotły, jeden z kibicujących chłopców kichnął, zapewne przez pyłki, które coraz częściej unosiły się w powietrzu, a dwie najbliższe obręcze po prostu spłonęły. Zszokowane miny wszystkich czternastu zawodników przyprawiły panią Lee o nagły wybuch śmiechu, a Leviego o przerysowany smutek i udawane łzy. Chciał złożyć oficjalne gratulacje Evans i jak co mecz natrzeć ją świeżo skoszoną trawą, a w obecnej sytuacji, gdy zwycięzca nie został wyłoniony…
- Nic szczególnego się nie stało – pogodny głos przebił się przez chóralne narzekania młodzieży. – Naprawdę, Dylan – profesor Dumbledore potargał włosy winowajcy. – Kiedy Lily była mała notorycznie coś wysadzała, a już w szczególności kociołki! – zaśmiał się razem z Panią Leą i połową obecnych na placu. – Już wtedy wiedziałem, że jej talent do eliksirów prędzej czy później się objawi, więc kto wie, może tobie pisana jest kariera sportowa? – dyrektor poprawił okulary i przyjaźnie spojrzał na chłopca. Później objął wzrokiem całe boisko, łącznie z zawodnikami, puścił oczko do Leviego i jednym płynnym ruchem różdżki stworzył dwie nowe obręcze. Zignorował zachwycone głosy dzieci i kiwnął palcem na zawodniczkę tego spotkania. Lily głośno przełknęła ślinę i zagubiona rozejrzała się dookoła. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się jej nie przygotować na TO spotkanie. Wyczuwała kłopoty, ale jej wzrok nadal wbity był w fioletową szatę najznakomitszego czarodzieja, jakiego do tej pory poznała. 


                    

                     James Potter bezapelacyjnie był w szkole kimś. Kimś szanowanym, ważnym i podziwianym przez młodszych i starszych. Mimo niesfornego charakteru nawet nauczyciele patrzyli na nich inaczej niż na resztę uczniów, jakby… z pewną wyrozumiałością. Syriusz Black także nie był w Hogwarcie byle kim. Miliony dziewcząt do niego wzdychało, chłopcy podziwiali, nauczyciele nie dyskryminowali. Młodsi chodzili za nim jak przyklejeni, a wrogów tego młodzieńca było można policzyć na palcach jednej dłoni. Dlatego widok Dorothei Potter, ciągnącej tą niesforną dwójkę za uszy do kuchni, był dość niespotykany.
- To że w Hogwarcie takie żarty uchodzą wam na sucho, nie znaczy że i ja na to pozwolę! – rozgniewany głos pani Potter dotarł do uszu dwójki szesnastolatków i skrzywili się oni potwornie, przez ilość decybeli, które wypłynęły do ich bębenków. Oczywiście jeden i drugi na twarzy nie mieli nawet śladu poczucia winy czy chociażby chęci przyznania się do popełnionej zbrodni. A zbrodnia była niesłychana i możliwie najcięższa jaką można było popełnić w domu mamy Jamesa.
- Hodowałam te lilie przez ostatnie dwa lata! Dzień w dzień je doglądałam i pilnowałam, zeby niczego im nie brakowało. Przez całą zimę dzięki czarom dostarczałam im promieni słonecznych i ciepła,  a wy w ciągu jednego dnia je zniszczyliście!
- To tylko kwiatki, mamo… - niesamowita legenda Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie nagle jakby straciła na pewności siebie. Ramiona Jamesa opadły na dół, okulary zsunęły się z czubka nosa, a kruczoczarne włosy przysłoniły oczy. Tylko w rodzinnym domu było można spotkać Rogacza w takiej odsłonie. Bo mimo, że swoją rodzicielkę przerósł już w czwartej klasie, teraz wyglądał na malutkiego przy krzyczącej kobiecie.
- Jamesie Potterze! Nie ma Cię w domu przez dziesięć miesięcy w roku, a kiedy już przyjeżdżasz, to niszczysz połowę naszej posiadłości! – Dorothea nie miała w zwyczaju rozwiązywania problemów krzykiem, ale obecna sytuacja wyjątkowo wyprowadziła ją z równowagi. Może to dlatego, że rzeczy które działy się ostatnimi czasy w jej domu bardzo odbiegały od porządku, jaki panował jeszcze pół roku temu.
- Ale nie wiedzieliśmy, że one wybuchną, słowo! To był eksperyment, chyba lepiej, że wyszliśmy na dwór – Huncwotom trzeba było przyznać, że nie wiedzą kiedy powinni zamilknąć. Lodowate spojrzenie kobiety prześlizgnęło się z jej syna na tego przybranego, którego zlustrowała od góry do dołu. Syriusz podjął wyzwanie i przez chwilę mierzył się wzrokiem razem z mamą przyjaciela, ale w końcu spuścił wzrok, który wbił w czubki swoich butów. Nie miał ochoty wykłócać się z kobietą, która dała mu dach nad głową i zastąpiła matkę, podczas gdy jego własna go wydziedziczyła.
- Jeśli uda nam się je dopracować, to z zaklęć dostaniemy co najmniej Powyżej Ocze… Au! Łapa! – Okularnik nerwowo popatrzył na Blacka i zmarszczył brwi.
- To my posprzątamy i postaramy się znaleźć jakieś wyjście! – tym razem do Łapa zawył z bólu przez Jamesa, który uderzył go otwartą ręką w tył głowy. Dorohtea spojrzała na nich podejrzanie, ale obróciła się na pięcie i wyszła z kuchni. Jednak zanim przekroczyła próg obejrzała się przez ramię i powiedziała jakby od niechcenia:
- Zapiekanka jest w spiżarni, a jabłecznik w salonie – mimo wszystko miała słabość do tej dwójki i nie potrafiłaby odmówić im przyjemności, kiedy dopiero wrócili do domu. A to że byli urwisami? Nigdy nie powiedziała tego na głos, ale bez nich w tym domu byłoby cicho i zbyt spokojnie. Ile oddałaby za jeszcze jednego małego Pottera, który radośnie biegałby między nogami domowników…  
~.~.~.~
                 - Stary, ten jabłecznik jest genialny! Nawet w Hogwarcie takiego nie ma – pierwsze co zrobili, to wyścig to salonu po wspomnianego placka. Nie fatygowali się nawet, żeby wrócić z nim do kuchni i wziąć talerzyki, po prostu złapali po kawałku, a później następnym i jeszcze jednym. Zamiast próbować naprawić swój dzisiejszy wybryk, ich myśli zajął plan, dzięki któremu mieli odzyskać, niedokończoną jeszcze, mapę Huncwotów. Przez przypadek i zupełną nieuwagę oddali ją w ręce woźnego, który zamknął go w swojej norze i nawet nie chciał słuchać o dogadaniu się w kwestii zwrotu.
- Myślisz, że twoja mama oddałaby komuś ten przepis?
- W życiu! – Rogacz zarechotał jakby usłyszał niesamowity kawał. – Nawet mi nie chce go pokazać. Ma bzika na tym punkcie, tata też nie ma dostępu do tej jej chorej książki kucharskiej.
- No właśnie, a kiedy wraca Staruszek? – Syriusz podparł głowę na dłoni,  a łokieć umieścił na stole. – Brakuje mi jego historii z treningów, może coś nam podsunie na kolejny miesiąc, co? – prawda była taka, że James nigdy nie zostałby kapitanem drużyny Gryfonów, gdyby nie jego ojciec. Nie chodziło o nazwisko, a raczej o przekazaną wiedzę i różne sztuczki. W tej kwestii Rogaty miał najlepsze źródło, najlepsze na całym świecie.
- Ma teraz treningi z dziewczynami, Łapa. Jedyne co nam może powiedzieć to jak rozpaczają przy złamaniu paznokcia – nieznacznie się przygarbił i potargał włosy. W głowie mu się nie mieściło jak jego ojciec mógł zrezygnować z prowadzenia pierwszej ligi mężczyzn dla młodych dziewczyn, które, często, dopiero wchodzą w świat sportu. Jak dla niego, Potter Senior popełnił straszną głupotę. – Ale niedługo powinien wrócić – obydwoje spojrzeli na zegar rodzinny. Strzałka Charlesa Pottera była między PRACA, a DOM co jasno dawało do zrozumienia, że głowa rodziny niedługo pojawi się w drzwiach. Dopóki w korytarzu nie usłyszeli szumu, który świadczył o przybyciu ojca, knuli jak odebrać prototyp mapy. Już prawie była gotowa, wystarczyło nanieść poprawki, a on tak po prostu im ją zabrał i to tylko dlatego, że od pierwszej klasy robili mu pod górkę. Wychodzili z założenia, że powinien im to wybaczyć, przecież byli dziećmi.  Niesfornymi, ale nadal dziećmi, a przecież dzieci nie wiedzą co czynią.

                  - Witaj, rodzinko! – Charles Potter był czarodziejem, na którego twarzy odmalowane było zmęczenie, ale też zadowolenie z wykonywanego zawodu. Mimo zmarszczek i siwiejących włosów wcale nie wyglądał źle.
- Cześć, tato! – już nie wpadali sobie w ramiona. James i Syriusz uzgodnili w trzeciej klasie, że to już nie wypada. Od tamtego czasu witali się męskim uściskiem dłoni i klepaniem po plecach. To było jedyne męskie powitanie jakie było akceptowane.
- Cześć synu! – Pan Potter był wymarzonym ojcem dla większości chłopców. Nie ograniczał, dopingował w rywalizacji sportowej, podlewał ognistej whiskey, oczywiście w granicach rozsądku, a także w razie potrzeby wysłuchał i doradził, - Syriusz! Tak myślałem, że Cię tu zobaczę – uśmiechnął się dobrotliwie do młodego Blacka i usiadł z nimi przy stole. Zanim ktoś znów się odezwał, lustrował ich wzrokiem, a jego uśmiech z każdą chwilą stawiał się coraz większy.
- Wydorośleliście – podsumował krótko. – Ale przecież widzicie się co dzień w lusterku, jak w szkole? Bo jeśli ilość skarg od McGonagall odzwierciedla poziom waszej zabawy to musiało być wspaniale!
- Charles! – nagana Pani Potter została zblta machnięciem ręki chłopców i krótkim buziakiem męża. Kobieta pokręciła rozbawiona głową. Co semestr działo się to samo. Dwójka młodzieńców wracała do domu, a ojciec jednego z nich powracał do czasów szkolnych. Dorothea nie miała o czym z nimi dyskutować, więc wycofała się do sypialni, zostawiając mężczyzn razem.
- Było super, w końcu udało nam się podkupić Irytka! – tą wiadomością najeżało się chwalić, bo było to nie lada osiągnięciem. Irytek był strasznym duchem, a zawarcie z nim jakiegokolwiek sojuszu graniczyło z cudem.
- Czym? – pan Potter rozsiadł się wygodnie i szerzej otworzył oczy.
- Teraz dręczymy Krwawego Barona, ale to nie ważne. Jak w pracy? Dostaliście nowe miotły, a może była zmiana piłek? No i jaką masz drużynę?
- Miotły mamy te same, piłki te same, boisko nadal stoi – mężczyzna zaśmiał się pogodnie, widząc zaciekawienie na twarzach nastolatków. – Tylko dziewczyny coraz to inne, lepsze, gorsze, większe, mniejsze, blondynki, brunetki, chudsze, grubsze – i mógłby tak wymieniać, ale patrząc na minę swojego syna i jego najlepszego przyjaciela, nie uznał tego pomysłu za dobry. Doskonale pamiętał te lata i wiedział, że kiedy w pobliżu pojawiała się jakaś atrakcyjna dziewczyna, wszystko inne szło w zapomnienie. A ich było dwóch. Jeśli obydwoje przestaliby myśleć o otaczającym ich świecie, z pewnością pospadaliby z mioteł.





Dobra. Powiedzcie mi jaka czcionka Wam odpowiada, jaki rozmiar i mówicie co chcecie, może pomożecie. Już nie czuję jak rymuję!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aveline Gross (Land Of Grafic)