niedziela, 18 września 2016

Rozdział 5

              Zdekoncentrowana wpatrywała się w pozłacaną klamkę i co chwila przeczesywała włosy palcami. Przecież to nie będzie pierwsza rozmowa z potencjalnymi opiekunami, którzy wymarzyli sobie dziecko, ale nie mają czasu go wychowywać. Bułka z masłem, trochę poudaje niewychowanego gówniarza, który nie respektuje kogokolwiek i będzie miała spokój. I burę od pani Lee, ale to nie było problemem, bo pokrzyczy, pokrzyczy i przestanie. Nikt nie potrafił gniewać się na nią dłużej niż dobę, a Lily to było  bardzo na rękę. Z planem na wybicie z głów tym ludziom adopcji, otworzyła szeroko drzwi z takim rozmachem, że te uderzyły o ścianę, robiąc przy tym niemiłosierny hałas. Lekko skołowana przez nieprzyjemny dźwięk potrząsnęła głową i obrzuciła czujnym spojrzeniem dwójkę ludzi, wyglądających na trzydzieści może trzydzieści pięć lat. Ich wygląd przyprawił rudowłosą o zawrót głowy, bo jeszcze nie spotkała się z tak eleganckimi ludźmi. Mężczyzna miał na sobie długa, ciemnozieloną szatę, tego samego koloru tiarę, a na twarzy nie można się było dopatrzeć nawet cienia uśmiechu. Kobieta, która siedziała obok odziana była w szkarłatną szatę, a jej długie włosy swobodnie kołysały się pod wpływem wiatru. Wszystko wydawałoby się być na właściwym miejscu, ale…
- Dzień  dobry! – czarownica zerwała się z krzesła i energicznie potrząsnęła dłonią Lilyanne. – Nazywam się Alicja Norton , ale to już pewnie wiesz, mój towarzysz to Beezus McKingtom, ale jego pewnie też kojarzysz. Twoja nauczycielka wysłała nam sowę już rok temu, ale nie potrzebowaliśmy kolejnej zawodniczki. Niestety nasza ścigająca złamała rękę, a sezon coraz bliżej, nie możemy zostać bez zawodniczki, sama rozumiesz – oszołomiona rudowłosa tylko pokiwała głową na znak zrozumienia i zgodzenia się z opinią przemawiającej, po czym znów wpadła w zadumę, a pani Norton znów zaczęła wyrzucać z siebie słowa. – Pan Charles Potter użyczy nam boiska i swoich zawodniczek, żebyśmy mogli zobaczyć jak grasz, oczywiście dostaniesz jakąś miotłę, to jak? Pokażesz nam co potrafisz? – w odpowiedzi znów dostała tylko kiwnięcie głową, na co zaśmiała się uroczo. – To biegnij przebrać się w coś wygodnego, poczekamy na dworze! – kiedy była na schodach usłyszała tylko jak wymieniają między sobą uwagi „Ależ ona nieśmiała!” i najchętniej rozbiegłaby się i uderzyła w ścianę. Pierwsze wrażenie zrobiła obłędne, szkoda tylko , że nie pozytywne. Ale to nie pozbawiło ją trzeźwości umysłu, szybko pokonała drogę do swojego pokoju i  kopniakiem zamknęła za sobą drzwi. Z ekscytacji cała drżała, a na jej ustach pojawił się szaleńczy, szczęśliwy uśmiech. To był jej dzień, ona musiała tylko udowodnić, że jest warta ich uwagi i nie spaść z miotły, żeby tylko nie spadła z miotły. Z trzęsącymi się dłońmi podeszła do szafki, w której trzymała ubrania i wszystkie wyrzuciła na łóżko, „gdzie są te przeklęte spodnie?!”. Na szczęście kawałek materiału nie sprawiał już większych problemów, najszybciej jak potrafiła wciągnęła na siebie zwykły T-shirt z zaczarowanym nadrukiem złotego znicza, który pojawiał się i chował wedle własnego uznania, i chwyciła w dłonie wytarte, zielone trampki, które zakładała w drodze do pokoju Leviego.
- Levi na dół, ruchy! – nie wytłumaczyła mu dlaczego, po prostu krzyknęła i zbiegła na dół, z tak szerokim uśmiechem, że trener Charpi mógł policzyć jej pełne uzębienie. Przed budynkiem znalazła się w momencie, w którym blondyn łapał równowagę na schodach. Trójka dorosłych i zrównoważonych czarodziejów patrzyła na nich pobłażliwie, ale nikt się nie odezwał. Goście podali dłoń młodzieńcom i zniknęli z trzaskiem,  ku niezadowoleniu zgrai wielbicieli panny Evans, którzy z grymasem na twarzy wypatrywali jej z okna.

***

                   - Chłopaki, mówię wam, będzie zadyma – Lupin rozejrzał się wokół siebie, a to zadanie było nie lada wyczynem, jeśli znajdujesz się po trybunami, a sam jesteś ściśnięty między nie najmniejszymi dwoma młodymi mężczyznami, którzy trzepali się niemiłosiernie. To kilka słów blondyna wywołało skrajne reakcje. James Potter jak zawsze pewny siebie, uśmiechnął się nico złośliwie i poklepał przezornego kolegę po plecach.
- I dobrze! Trochę rozrywki nikomu nie zaszkodzi – Syriusz nie był aż tak przekonany. Blado się uśmiechnął, ale nie wydawał się zachwycony takim obrotem sprawy. Ostatnimi czasy, gdy okularnik coraz większą przyjemność czerpał z naigrywania się z rodziców, młody Black nie potrafił równie mocno cieszyć się z tych kawałów. Doskonale wiedział dlaczego tak jest, ale nie miał zielonego pojęcia jak powiedzieć najlepszemu przyjacielowi, że państwo Potter są  dla niego bliżsi niż jego rodzice i nie podoba mu się, że właśnie marnujemy szansę Charlesa Pottera na zdobycie zawodniczki, która mogłaby pomóc mu w rozsławieniu jego (NIE)sławnej drużyny.
- Rogal, może powinniśmy oddać staruszkowi list, co? – obydwoje, Remus i Łapa, szturchnęli Pottera, a ten spojrzał na nich rozeźlony.
- Żeby nam głowy pourywał?! Czyście oszaleli? – parsknął śmiechem. – Gdyby się dowiedział, że dziewczyna, którą chcą w Charpiach chciała u niego grać, a nie będzie tego robić przez nas… Łapa, kolejne wakacje spędzilibyśmy w Dziurawym Kotle – powoli zaczęło do niego docierać, że zatajenie listu, nie było najmądrzejszym pomysłem, a co gorsza, zaczął liczyć się z konsekwencjami.
- Wpadliśmy, zmywajmy się stąd – Lunatyk zarządził i podniósł się gwałtownie, uderzając głową w trybuny. Skrzywił się i jęknął, a chcąc złagodzić ból, potarł potylicę dłonią, co przysporzyło mu jeszcze więcej cierpienia. Jego koledzy, spojrzeli na siebie, starając się powstrzymać chichot gęsiego wyszli z ciasnego lokum. James spojrzał z utęsknieniem na cudownie niebieskie niebo i westchnął z rozmarzeniem. Kimkolwiek będzie ta dziewczyna, ma idealne warunki na zapewnienie sobie dobrej przyszłości. Pokręcił głową, jakby chciał z niej wyrzucił swoje marzenia i pociągnął przyjaciół za ramiona. Pora się ulotnić, jeśli nie chcieli zostać oskalpowani. Starając się pokonać tę drogę bezszelestnie, truchtem ruszyli ku wyjściu z boiska. Nie oglądając się za siebie ani nie patrząc uważnie pod nogi, mknęli ku wyjściu, śmiejąc się z powodu kolejnej ucieczki przez kłopotami.
- Och, chłopcy! – rozentuzjazmowany głos zadziałał na tę trójkę jak zaklęcie galaretowatych nóg. James spojrzał na Łapę, Black zerknął na Lupina, a ten uśmiechnął się do kobiety, która ich zatrzymała. Alicja odwzajemniła uśmiech i zawróciła ich, trzymając dłoń na barku  syna Charlesa. W czwórkę wrócili na poprzednie miejscy, choć tym razem Huncwoci usiedli na, a nie pod trybunami. Każdy z nich pobladł na twarzy, ale próbowali utrzymywać rozmowę z przedstawicielką żeńskiego quidditcha najlepiej jak w tamtej chwili potrafili. A kobiecie tej, usta się nie zamykały. W ciągu kilku minut streściła im historię klubu, ale też szczegółowo wyjaśniła jak poznała Charlesa Pottera, a było to w szkole, choć nie podczas ich pierwszej podróży do Hogwartu. Ich znajomość rozpoczęła się na boisku szkolnym, kiedy podczas łapania znicza, w decydującym meczu Puchoni vs Gryfoni (Pani Norton należała do domu Huffelpaffu, a Potter Senior był Grygonem z kwi i kości) Alicja zfałlowała  ojca okularnika, bo ten nie chciał jej nawet szturchnąć. Kobieta zaśmiewała się, że później nawet byli parą, ale zaledwie przez trzy miesiące, co Syriusz skomentował bardzo zdumionym tonem – Naprawdę, dlaczego? – dostarczając jej kolejnych tematów do rozmów, a właściwie monologów. W duchu, James Potter dziękował Merlinowi, że z ich związku nic nie wyszło, bo nie był w stanie wyobrazić sobie Alicji Norton jako jego mamy, której zwierza się ze szkolnych kłopotów. Nie był nawet pewny czy w takiej sytuacji dopuściłaby go do głosu i choć Dorothea często działała mu na nerwy, w tamtej chwili dziękował losowi za taką rodzicielkę.
- A ty, James, jesteś tak podobny do ojca, że zdawało mi się, że przeniosłam się w czasie! A później spojrzałam na moje pomarszczone dłonie – i zaśmiała się z własnego poczucia humoru, co podchwycili  chłopcy, których ten wyborny żart wcale nie rozśmieszył.  – Słyszałam od trenera Armat, że będzie na ciebie polował po twoim ostatnich roku, musisz być dobry, co? – ale czarnowłosy zaciął się po „polowaniu”. Na jego twarzy wykwitł ogromny uśmiech, tak duży, że przezwisko „Rogal” jeszcze bardziej mu pasowało. Zdawał sobie sprawę ze swojego talentu, szczęścia, powodzenia w tej grze, ale kiedy usłyszał od kogoś tak znanego, popularnego i wiarygodnego, że ktoś będzie walczył o niego, jak o najlepszego zawodnika, serce zabiło mu szybciej, o orzechowe oczy rozbłysnęły jak fajerwerki Filibustera.
- Nie chciałbym być niegrzeczny, ale co pani tu robi? – Syriuszowi rzadko kiedy zdarzało się wypowiedzieć podobną kwestię, bo ten młodzieniec sporadycznie martwić się o opinię ludzi wokół. Teraz jednak, nie potrafił zapytać wprost kiedy ta cała Evans pojawi się na boisku, bo wszystkich zżera ciekawość. Na to pytanie pani Norton najwyraźniej tylko czekała, bo bez zbędnych przerw, choćby na złapanie oddechu zaczęła opowiadać o okolicznościach w jakich się znalazła na tym stadionie:
- Nasza ścigająca Marry Lenon, znacie ją, prawda? – cała trójka bezmyślnie kiwnęła głowami, żeby kobieta kontynuowała. – W ostatnim meczu ta wielka, niewychowana Watson ją sfałlowała tak, że biedna ma teraz złamaną rękę, a my nie mamy nikogo na rezerwie. A ta Lily podobno jest zdolna, jej opiekunka wysłała o nas sowę w ubiegłym sezonie, a teraz potrzebujemy jakiejś ścigającej, a ta mała może się nadać, zresztą… Zraz zobaczycie, to chyba ona! – i faktycznie. Cztery pary oczu spojrzały na drobną nastolatkę, która zdawała się kurczyć pod spojrzeniami ludzi. Sama rudowłosa była po prostu zaskoczona, trener drużyny, o której śniła odkąd pamiętała, wcisnął jej w rękę najlepszą miotłę jaka weszła do produkcji i życzył połamania trzonka. Mężczyzna, u którego chciała grać nawet nie poruszył tematu jej listu i prośby w nim zawartej, bo o to dziewczyna troszczyła się najbardziej. Co jeśli Charpie ją przyjmą, a ona sama wystosowała prośbę o przyjęcie do klubu Charlesa Pottera? Przecież nie chciała go urazić, ale jak on to odbierze? Może pomyśli, że Lilyanne tylko się z niego naśmiewała? Na szczęście pan Potter nie wyglądał na złego, a piętnastolatka spokojnie mogła pokazać co potrafi, a  potrafiła wiele. Od początku założyła, że nie będzie się popisywała. Sama uważała, że pokazywanie wymyślnych sztuczek nie pomoże jej w zostaniu prawdziwą ścigającą. Do tego mogły się przyczynić tylko zdobyte punkty, więc to tłuczek miał być w centrum uwagi i nic więcej. Była niespokojna przez tłuczki, nie znała bowiem pałkarek i nie wiedziała czy może być spokojna o swoją głowę, więc odnotowała sobie w głowie, że kątem oka musi obserwować te dwie uciążliwe piłki. Szybko poznała dziewczyny, z którymi miała grać i razem z nimi wykonała nieskomplikowaną rozgrzewkę, a później przystąpiły do gry. Sędziował pan Potter, zapewne przez to, że on był gospodarzem tego boiska i dlatego, że grała jego drużyna.
- Dosiąść mioteł! – siwiejący mężczyzna wspomógł swój głos zaklęciem, żeby wszyscy wyraźnie go słyszeli. – Na mój gwizdek – zwrócił się do ciemnoskórej dziewczyny, która potrząsnęła głową i na wspomniany sygnał wypuściła wszystkie piłki w powietrze.




                     - Rogal! – Syriusz wrzasnął do ucha przyjacielowi, który wpadł w chwilową hibernację, uśpiony przez wyjątkowo nudną przemowę ich towarzyszki. – Potter! – chłopak jednak zdawał się nie odbierać bodźców zewnątrz. – Rogaty, ty kretynie! – nic. Black zazgrzytał zębami, ale zaraz potem uśmiechnął się od ucha do ucha i wrzasnął ile sił w płucach. – Ruda na miotle?! Rogacz, patrz! – i okularnik doznał gwałtownego przebudzenia. Otrzepał się jak pies po kąpieli i rozgorączkowany próbował zlokalizować obiekt obserwacji. Niestety szło mu to opornie, więc dopiero kiedy Remus wskazał mu rozmazaną rudą plamę na niebie, tez zawył z zachwytu. Dzięczyna radziła sobie zaskakująco dobrze, oczywiście jak na dziewczynę. Szybko zgrała się z grupą i z radości po kolejnej bramce wywinęła koziołka, na co wszyscy dorośli wstrzymali oddech. Nieletni natomiast krzyknęli z zachwytu i z chęcią poprosiliby o powtórkę tej akrobacji. Drużyna Lily prowadziła o sześćdziesiąt punktów, a zainteresowani tą zwinną rudowłosą piętnastolatką mieli oczy wielkości spodków.
- Myślicie, że ile ma lat? – okularnik zamrugał szybko oczami, tak, żeby stracić jak najmniej rozgrywki.
- Jest od nas młodsza. O rok. A od ciebie to nawet rok i osiem miesięcy, więc nie licz na nic – Remus oparł się wygodnie i zaśmiewał się do łez z przyjaciela, który uroił sobie, że nauczyciela wróżbiarstwa miała rację i pisana jest mu Rudowłosa miłość. A przez to, ze w ubiegłym roku myślał o tym niemal obsesyjnie, dziewczyna o płomiennych włosach śniła mu się średnio co tydzień, Potter więc był święcie przekonany, że za kila lat będzie dzielił życie z jakimś piegowatym, rudym i zapewne charakternym człowieczkiem. Przez pewien czas te teorie były na tyle uciążliwe, że przyjaciele po prostu wyciągali go siłą z Pokoju Wspólnego i zaciągali do Pokoju Życzeń, w którym spędzał nieraz kilka godzin.
- A ponad to jest już zajęta, więc w ogóle nie ma o czym mówić – nieznany dotąd głos odezwał się za plecami Hncwotów, przysparzając im gęsiej skórki.
- Mogłeś chociaż chrząknąć! – zawył Łapa, który właśnie udawał, że przez ten szok dostał zawału, a przynajmniej tak kiedyś przeczytał w mugolskim piśmie i utrzymywał to przy każdej możliwej okazji, łapiąc się za serce i dysząc jak ekspres Londyn-Hogwart pierwszego września. Ej, a ty skąd wiesz?
- Powiedzmy, że jestem wiarygodnym źródłem – mrugnął do nich zaczepnie i przysiadł na oparciu jednej z ławek. – Wiadomości z pierwszej ręki.
- Ale na pewno? – Rozczochrany czarnowłosy jęknął zrezygnowany i spojrzał prosto w oczy przybyłemu chłopakowi.
- Serio, serio – zapewnił z uśmiechem. – Ale nie martw się, może znajdziesz sobie jeszcze jakiegoś rudzielca – wzruszył ramionami i usiadł na wolnym miejscu, obok Blacka. Dopiero wtedy Huncwoci spostrzegli, że ich nie do końca pożądane towarzystwo ulotniło się, a ich bębenki mogły odpocząć od ciągłego krzyku: Dawaj Lily! I szarpania ich za rękawy, żeby ze spojrzeniem maniaka powiedzieć im „Uwierzycie, że ona jest samoukiem?”.
- A w ogóle to kim ty jesteś? – podczas gdy czarnowłose klony, pozorni bliźniacy wdali się już w głębszą rozmowę z nowo poznanym blondynem, Lupin nie był przekonany co do czwartego chłopka w towarzystwie. Czterech to już tłum! Niestety nie uzyskał odpowiedzi od zapytanego, bo gwiazda tego spotkania z rozbiegu wskoczyła CZWARTEMU w gryupie na barana i krzyknęła wesoło:
- Jestem nową ścigającą Charpii, Levi nareszcie! – przytuliła się do jego pleców, opita swoim szczęściem, śmiała się z osobistego zwycięstwa, a Levi śmiał się razem z nią, ignorując zdziwione spojrzenia Huncwotów. Sielankę przerwał im podenerwowany głos Jamesa, który domagał się oficjalnego przedstawiania się:
- Dobra, w porządku, nie denerwuj się tak! Ja jestem Levi – blondyn o miodowych oczach uśmiechnął się radośnie i podał wszystkim po kolei dłoń, którą James, Syriusz i Remus ochoczo uścisnęli, no.. może oprócz Pottera, który uważnie obserwował Lily. – To jest Lilyanne Evans, szuająca Charpii z Cholychead, pewnie będzie Wam kazała nosić się na rękach czy coś – krzyknął ogarnięty udawanym bólem, który promieniował przez jego całe ramie, od miejsca, gdzie uderzyła piąstka Lily.
- Nieprawda, nie słuchajcie, go – zaprzeczyła ruchem głowy, a na jej twarzy wykwitły dwa różowe rumieńce. – Jestem Lily, a wy?
- Syriusz – chłopak obdarował ją uroczym uśmiechem i spojrzał podejrzliwie na dłoń, która wystawiła ku niemu dziewczyna. Prychnął zabawnie, odtrącił ją i przygarnął Lily do mocnego uścisku. – No co? Trzeba mieć znajomości, przecież mamy do czynienia ze ścigającą Charpii! – zielonooka roześmiała się radośnie, kiedy Łapa obracał ją dookoła jej osi, w swoich ramionach.
- Ramus Lupin – Lunatyk był o wiele mniej wylewny niż jego przyjaciel i ograniczył się do ucisku dłoi, przypieczętowanym nieśmiałym uśmiechem, a Potter… James Potter po prostu zlustrował dziewczynę od góry do dołu, uśmiechnął się tak, jakby Boże narodzenie zostało przeniesione na kolejny dzień i bez wyjawienia swojego imienia porwał ją w ramiona. Zanurzył nos w jej rozpuszczonych, pachnących truskawkami włosach i z błogim uśmiechem ściskał ją i kołysał.
- A to właśnie James Potter, myślę, że to nie jest wasze ostatnie spotkanie – Łapa wyręczył kolegę, któremu najwidoczniej zabrakło języka w gębie i powoli zaczął go odsuwać od nowego zauroczenia. – No już, Rogaty, puść koleżankę, bo uzna cię za psychopatę, jak się postarasz to ją jeszcze kiedyś poprzytulasz, no Rogal, opanuj się, człowieku! – a Lily się śmiała radośnie, rozbawiona zachowaniem nowo poznanych chłopaków, Łapa załamywał ręce nad odmóżdżonym Jamesem, Lupin jednak odkleił okularnika od dziewczyny, a Levi patrzył na to z rzednącą miną.
- Huncwoci! – krzyknął Black i ukłonił się teatralnie. – Najbardziej legendarna trójca Hogwartu! – wszyscy troje pomachali im i zniknęli za bramą boiska, a Lilyanne obróciła się twarzą do przyjaciela i pisnęła uradowana.
- Hogwart, Levi od początku roku idę do szkoły! – i skakała, cieszyła się, była pełna entuzjazmu. A Levi nadymał się, nabierał koloru, patrzył z żądzą mordu na przejście, za którym zniknęła nowo poznana trójka. 



A teraz pozwolicie, że jednak pójdę się uczyć.
No i mam trochę szósteczki, ale nie wiem czy byliście grzeczni... Byliście? 


Rozdział 4

  Na stanie była jedna sowa. Jedyna, która wyglądała na taką, która nie padnie przed dostarczeniem listu. Tę sowę wybrali -Levi i Lily- do wysłania arcyważnego listu i choć imię miała piękne – Smart, mądrością wcale się nie odznaczała. Zanim przymocowali list do jej nóżki, z palca Leviego ciekła krew, a cała sowiarnia została postawiona na nogi, przez pewną rozdartą sówkę. Mimo wszystko rudowłosa liczyła na to, że ptak nie zawiedzie i dostarczy pismo do adresata, ale… List został wysłany już cztery dni temu, a nie pojawiła się ani sowa, ani odpowiedź.
- Może te pozostałe ją zaraziły! Czytałem o jakiejś ptasiej anginie czy czymś takim – blondyn podparł łokcie na łóżku, a sam wygodnie rozsiadł się na wykładzinie w pokoju przyjaciółki. Ostatnio mieli podejrzanie dużo wolnego czasu, ale obydwoje uznali, że to dlatego, że sami doskonale organizują sobie wolne chwile.
- Chyba ptasiej grypie, ty nieuku! – Evans zaśmiała się pod nosem i spojrzała na chłopaka kątem oka. Z dnia na dzień wydawał jej się wyższy, szerszy, silniejszy i jakiś mniej Levi. Nie wiadomo, kiedy pojawił się u niego zarys mięśni i zarost, z którego zielonooka się naśmiewała, ale tylko dla zasady.  W rzeczywistości nie było się z czego śmiać, bo ostatnio podczas wizyty w sklepie zaczepiły go trzy dziewczyny. Trzy długonogie blondynki zaczepiły Leviego podczas półgodzinnego wypadu do marketu, dla piętnastolatki to było nieporozumienie i cokolwiek się z nim działo, błagała, żeby w jej przypadku, misja dojrzewanie, zakończyła się takim samym sukcesem.
- Cokolwiek, natura dobrze wygląda tylko za oknem – prawdę mówiąc, Levi interesował się niemalże wszystkim. Mugolskie sztuczki były mu nie straszne, biologia, zaklęcia współczesne i wszystko inne, ale od niektórych rzeczy wolał trzymać się z daleka. Na przykład zwierzęta ignorował, odkąd pamiętała. Zawsze powtarzał, że nie wiadomo jakie zarazki przenoszą i nic dobrego z tego nie wyjdzie. Co skutkowało łapaniem wiewiórek i wpuszczaniem do jego pokoju, ale Lily Evans nigdy nie przyznałaby się do tak haniebnych czynów. Ona tylko urozmaicała życie swojego biednego, często nudzącego się przyjaciela, czerpiąc z tego profity, bo… Kto nie śmiałby się na widok rosłego chłopaka uciekającego przez małą wiewiórką?
- Kiedy skończysz, dzieciaku? – Levi nie  musiał uczyć się tyle, co Lilka, tylko dlatego, że los poskąpił mu umiejętności magicznych i czasami nawet się z tego cieszył, w momentach takich jak ten. Kiedy ona ślęczała nad grubymi tomiskami z piórem i pergaminem, pisząc referat o smoczych łuskach, a on mógł się lenić i ją poganiać.
- Kiedy wreszcie się zamkniesz i pozwolisz mi dopisać ostatnie zdania.
- Okey! – szesnastolatek zabawnie zasalutował i wyraźnie się ożywił. Ruda tylko pokręciła głową, zrobiła młynek piórem i poprawiła kosmyk włosów, który miał tendencje do  wysuwania się nawet z ciasnych splotów. Sama chciała to jak najszybciej skończyć, ale brakowało jej kilku informacji, które uznała za znaczące w tej dziedzinie i nie miała zamiaru zakończyć pracy bez opisania najbardziej niebezpiecznych łusek, czy takich, które błyskawicznie zmieniają kolor dowolnego eliksiru na bladozielony. Na jej nieszczęście w domu dziecka był jeszcze jeden piętnastolatek, który najwyraźniej też zabrał się za pisanie tego samego referatu. Mieli go oddać za dwa dni, a w bibliotece były tylko dwie księgi, które mogły pomóc. Najwyraźniej Tom zabrał drugą i zaszył się w jakimś cichym miejscu, nieznanym Lily, która wczorajszy dzień spędziła na poszukiwaniach tego blondyna.
- Skończę jutro… - mruknęła i z hukiem zamknęła  księgę. Przetarła zmęczone oczy piąstkami i uśmiechnęła się błogo. Siedzenie przy biurku też potrafi dać w kość.

&&&

Nieduża, bura płomykówka odbijała się kolejno od dwóch młodzieńców, tym samym podróżując po prostej linii. Żeby posyłać sowę z jednego końca pokoju do drugiego, chłopcy używali różdżek, ale już na pierwszy rzut oka widać było, że nie są to prawdziwe narzędzia ich codziennej pracy, a jedynie atrapy, które jednak dobrze imitowały oryginały. Kiedy ptak wydał z siebie pisk, informujący o niedogodnej dla niego sytuacji i strachu, który wywołali Huncwoci, Syriusz wykonał delikatny ruch nadgarstkiem, a płomykówka zamilkła i choć jej dziób nadal się otwierał, nie wydawała już żadnego dźwięku. Dla przygarbionego blondyna, siedzącego na dębowym biurku Jamesa to było już za wiele. Zerwał się z miejsca i przerwał trasę sowy, przyjmując uderzenie żywego zwierzęcia na brzuch. Zaraz po tym Smart otrzepała się, obrzuciła całą trójkę oburzonym spojrzeniem i dumnie, lecz pośpiesznie wyleciała przez uchylone okno.
- Ile wy macie lat? – Lunatyk westchnął zrezygnowany, ale w jego oczach tańczyły wesołe iskierki. To był pierwszy dzień, który mógł spędzić z dala od domu, z dala od matki. Nawet patrząc na wyczyny swoich przyjaciół, nie potrafił przybrać srogiej miny, a wcale nie popierał ich zabawy. – I co to za sowa?
- Nie nasza – wymijająco odpowiedział James i uśmiechnął się od ucha do ucha.
- To pewne, a czyja…? – minusem czarnowłosych było to, że swoją własność szanowali i dbali o nią wręcz przesadnie, za to rzeczy innych… One były im obojętne i właśnie nimi najczęściej się „bawili”, nie obawiając się zniszczeń i nie starając się naprawić tego, co popsuli.
- Przechwyciłem ją, kiedy szykowałem się do lądowania – Łapa wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć; „to nic takiego” i przekrzywił głowę. Tamtego lata zdarzało mu się to notorycznie i każda sowa, lecąca do Doliny Godryka, do domu Potterów najpierw przechodziła przez ręce wyklętego Blacka. A jeśli list był na tyle interesujący, żeby bliżej się z nim zapoznać, James od razu się o tym dowiadywał i miał możliwość zaskoczenia rodziców. Nie zawsze pozytywnie. Dzięki tej metodzie dostawali po uszach o wiele rzadziej niż przez minione lata, bo wakacyjną, oficjalną korespondencję z Hogwartu po prostu przechwytywali. Zdarzało się, że wspólnie, całą trójką* siedzieli na dachu komórki, w której trzymano różne narzędzia i rzeczy, jakie nie znalazły miejsca w domu, i wgapiali się w niebo, żeby  w odpowiedniej chwili zerwać się na równe nogi, wsiąść na miotłę i doprowadzić sowę do stanu przedzawałowego. Na szczęście Remus miał w sobie na tyle empatii, że każdy gwałtowny gest przyjaciół, wynagradzał zwierzęciu smakołykiem. Chociaż większość hogwardzkich puchaczy po prostu ich nienawidziła. Dla zasady Lupin nie został pominięty i też był ich wrogiem publicznym numer jeden, ewentualnie trzy, ale pogodził się z tym już jakiś czas temu. Czasem człowiek musi się poświęcić dla dobra ogółu.
- Pewnie to coś ze szpitala – Potter stwierdził niezainteresowany estetycznie zaklejoną kopertą. – Ale skoro wziąłeś ją w łapska, to zanieś to adresatowi.
- To do twojego ojca, baranie. Z transmutacją nie masz problemu, ale widać czytania jeszcze nie opanowałeś – Syriusz zaśmiał się złośliwie i wykrzywił komicznie w stronę Jamesa. – Otwierać? – zapytał, choć było to pytanie retoryczne i pomimo głośnego sprzeciwu Remusa, i początku jego wykładu o „poszanowaniu prywatności”, okularnik szybko do niego doskoczył i wspólnymi siłami rozerwali kopertę, przy okazji uszkadzając część pergaminu, zapisanego granatowym atramentem. Cała trója szybko prześledziła treść listu i zaraz po tym Łapa zawyrokował:
- Ta dziewczyna musi być zdesperowana, żeby pisać do Staruszka – syn wspomnianego „Staruszka” zmarszczył brwi i lekko poruszył żuchwą.
- Tata jest dobrym trenerem – i nie mówił tego tylko dlatego, że łączą ich więzy krwi. Wszystko, co umiał, zawdzięczał ojcu, więc nie rozumiał, dlaczego Syriusz twierdził, że nadawca listu był zdesperowany, przecież każdy zainteresowany zawodnik pisał list do trenera albo kogoś z kadry.
- Ja nie mówię, że nie jest! Rogaś, przecież mnie też dużo nauczył, ale ta jego drużyna… Nawet jeśli ktoś bardzo będzie chciał się rozwinąć, to przy tamtych dziewczynach nie nauczy się nawet wymiarów boiska – i to był fakt. Przykry, ale niezbity. Właściciel potarganej czupryny kiwnął głową w zamyśleniu, na znak zgody i kolejny raz, w myślach krzyczał na ojca za tak nieprzemyślaną decyzję. Poprzedniego lipca, cały miesiąc trenowali z zawodnikami Charlesa Pottera, a gdy wrócili do szkoły wszyscy byli pod wrażeniem nabytych umiejętności. I nowych mioteł, ale to nie o nie chodziło, na pewno.
- Ma piętnaście lat, nigdy nie grała w żadnym klubie, ale w lidze podwórkowej jest ścigającą, a czasem szukającą – wyliczał na palcach Lupin. – Chyba nic nowego, prawda? Każda z tych dziewczyn zaczęła w twojego ojca zabawę w sport, mam rację?
- Taa – mruknął James i wywrócił oczami. Nienawidził, kiedy wszyscy zwracali uwagę na pokraczną drużynę jego taty, czuł, jakby ktoś wymierzał mu policzek za każdym razem, gdy musiał potwierdzać brak osiągnięć tych osób. -  Gdzie mieszka? Może przynajmniej tam się czegoś dowiemy – wywiad był przeprowadzany przed każdym przyjęciem zawodnika przez Huncwotów, z inicjatywy okularnika. Nie mógł pozwolić na pogorszenie się, już i tak, tragicznego stanu drużyny.
- Barnet – dzielnica w Londynie. Nic nadzwyczajnego, lepiej to odnieśmy twojemu tacie – w każdej paczce przyjaciół zawsze trafi się buntownik, jakiś żartowniś i ktoś, kto ma mózg we właściwym miejscu: tę funkcję pełnił Remus i wszyscy byli mu za to ogromnie wdzięczni.

&&&

W potężnym budynku, w londyńskiej dzielnicy Barnet mieściło się pomieszczenie większe od każdej sypialni, a nawet stołówki domu dziecka. Potocznie nazywane salonem pełniło funkcję bawialni, która cieszyła się ogromną popularnością zarówno wśród młodszych dzieciaków, które z radością budowały zamki z klocków, kilka jedenastolatków traktowało ten pokój jako wymienialnie kart z czekoladowych  żab, a ci starsi wychowankowie albo zaczytywali się w lekturach, odrabiali przy stolikach prace domowe lub…
- Wypad!
- Nie!
- Zjeżdżaj!
- Nie pójdę!
-Gówniarzu, nie będę cię prosił! – Lily przewróciła oczami na głupotę przyjaciela i ukucnęła przy basenie wypełnionym kolorowymi, plastikowymi kulkami.
- Levi ma wysypkę – szepnęła w kierunku Reya i jego kolegów, nie zwracając uwagi na gromy, ciskane z oczu blondyna, stojącego za nią. – Na całym ciele, serio. Tylko ręce się uratowały, to podobno smocza ospa, ja już miałam, ale wy… - szelest ocieranego się o siebie plastiku rozszedł się po każdym metrze bawialni, a dwójka uśmiechniętych, wstrętnych i podstępnych nastolatków z błogim uśmiechem rzuciło się do basenu wykonanego z pianki, który mimo że miał być pociechą dla najmłodszych, im te kąpiele sprawiały tyle samo, a nawet więcej przyjemności. Rudowłosa z rozkoszną miną oparła głowę o ramię Leviego, który najpierw potargał jej włosy, a później objął ramieniem. Mimo zmęczenia  Lily spojrzała na niego sarnimi oczami i uśmiechnęła się do niego leniwie:
- Levi? Jak to było? – chłopak obrzucił ją zdezorientowanym spojrzeniem.  – Zanim tutaj trafiłeś? – uzupełniła, a szesnastolatek w zadumie pokiwał głową. Dość często go o to pytała, te historie wręcz ociekały magią.
- Nie pamiętam dużo, ale byłem szczęśliwy. Nie wiem, jak wyglądała moja mama, ale miała rude włosy, a tata miał przyjemny głos, choć był bardzo postawny. Za domem mieliśmy huśtawkę, na której kiedyś sobie złamałem palca, a nasz sąsiad miał kota, którego ciągałem za ogon po podwórku. Było prawie jak tutaj, ale miałem rodziców – jego głos nie był rozżalony, mówił jak człowiek pogodzony ze swoim losem i może faktycznie już się z nim pogodził. – Pamiętam, jak cię tutaj przyprowadzili. Miałaś pięć tak, ale wyglądałaś na trzy – zarechotał złośliwie, wiedząc że Ruda jest przewrażliwiona na docinki odnoszące się do jej (nie)imponującego wzrostu. – I wtedy zaczęło być w porządku, wcześniej jakoś nie mogłem się tutaj odnaleźć – Lily czasami żałowała zaczętych rozmów, ponieważ wiedziała, że nigdy ich nie skończą. Nigdy nie będą mieli wystarczająco dużo czasu na wypowiedzenie wszystkich słów, zdradzenie tajemnic i nazwanie emocji. W zadumie rzuciła jedną kulką o ścinkę basenu, a ta rykoszetem odbiła się od dłoni Leviego, który automatycznie się odsunął, pomagając zielonookiej w nurkowaniu, bo ta straciła równowagę. Wynurzyła się z kolorowego morza z miną seryjnego zabójcy. Spojrzała przyjacielowi w oczy i zrobiła coś, o co nawet się nie podejrzewała.
- Ej, gdzie idziesz? – Levi krzyczał za nią, ale ona nawet nie miała zamiaru spojrzeć przez ramię. Żwawo maszerowała przed siebie i przystanęła dopiero w drzwiach, żeby zapytać o numer pokoju, w którym odbywało się obecnie spotkanie. Wychowawcy ostrzegali ją, że może zaistnieć sytuacja, w której będzie proszona o rozmowę, ale do tej pory była pewna swojego stanowiska. Nikt nie będzie chciał zaadoptować piętnastolatki. A później czarna jak noc sowa zapukała w okno i wleciała przez okiennice na drugim piętrze. Drugie piętro było miejscem rozmów z zainteresowanymi, odkąd pamiętała, ale dopiero teraz zaczęła traktować je inaczej. Jak zagrożenie, którego chętnie by się pozbyła, ale… „Czy Levi potrafi wysadzić jedną trzecią budynku bez uszkodzenia pozostałej części?”









* Nie lubię Petera, więc wymazałam go najlepszą gumką jaką znalazłam. To i tak nie największa zmiana w tej historii, prawda?

Rozdział 3

                   Lily siedziała jak na szpilach, podczas gdy Dumbledore uważnie rozglądał się po jej pokoju. Wydawało jej się, że profesor robi to specjalnie, jak na złość przedłużając ten krępujący dla niej moment. Zawsze cieszyła się na te spotkania, bo miała okazję wypytać siwobrodego o wszystko co ją interesuje, ale to spotkanie mogło zakończyć się tylko klapą. Ja niby miałaby wmówić najmądrzejszej osobie świata czarodziejów, że nie zdążyła się nauczyć wszystkiego, co wspólnie założyli? Ba! Nawet nie podjęła ku temu żadnych wyraźnych kroków. Dumbledore, jednak nie zaczął tematu edukacji. Przypatrując się twarzy dziewczyny, usiadł naprzeciwko jej, na fotelu, który przeciągle zaskrzypiał. Aby uniknąć wzroku czarodzieja, wzrok rudowłosej prześlizgnął się przez półkę z książkami, regał z podręcznikami, chwilkę zajęło jej przestudiowanie widocznej części Ziemi na globusie, a później spojrzała przez okno. Prawie zabrała się do liczenia liści na wielkiej lipie, która wydawała się rosnąć przed jej pokojem nawet wtedy, kiedy murów sierocińca jeszcze nie było nawet w planach. Szybko jednak zganiła się za tak niedorzeczny pomysł i odwróciła wzrok od szyby, żeby przenieść go na swoje zniszczone buty, które zakładała już tylko na boisko. Na zmianę wychylała jedną i drugą stopę z punktu równowagi, jakby kołysała nimi do wesołej, choć nerwowej melodii. Sama nie wiedziała dlaczego ta sytuacja tak bardzo ją krępuje. To jasne,  zawsze chciała być najlepszą, najpilniejszą i bezproblemową uczennicą, ale chyba każdy może mieć jakąś chwilę słabości? Przynajmniej tak jej się wydawało, a to bardzo ją frustrowało, bo  tylko wydawało jej się. Nigdy nie przekonała się na własnej skórze jaki system panuje w prawdziwej szkole i mimo że ceniła możliwość spotkań z dyrektorem,  z roku na rok coraz bardziej się dusiła w murach sierocińca.
- Właściwie, to Pani Lea mnie wezwała – siwobrody oparł się o biurko, które wyjątkowo żałośnie zaskrzypiało. Na tyle żałośnie, że jego właścicielka miała ochotę wtopić się w ścianę i udawać, że wcale jej tam nie ma albo przynajmniej zamienić się w motyla i odlecieć jak najszybciej. 
- Tak? – nastolatka ciężko przełknęła zażenowanie i z wymuszonym uśmiechem zagaiła swojego gościa.
- Podobno  zatrzymałaś się na dość wysokim poziomie, ale nie rozwijasz się już, to prawda? – nie spodziewała się tego i po prostu ją to zabolało. Ubodło w sam środek ego i niebezpiecznie zwilżyło oczy. Wiedziała, że to prawda i nie raz, nie dwa, nie dziesięć mówiła o tym Leviemu, ale nikt jej tego nie wytykał, więc kiedy usłyszała to z ust samego Dumbledora…
- Niestety nie mam warunków do ambitniejszej pracy – nie negowała żadnego z wychowawców, ale żaden z nich nie był mistrzem eliksirów, animagiem, który uczy transmutacji ani wróżbiarką, która przewidziałaby dla niej coś, cokolwiek; nawet coś tak banalnego jak czyhające niebezpieczeństwo albo miłość, która miała zawładnąć jej życiem.
- Nigdy nie myślałaś o wstąpieniu do Hogwartu? Od tego dzieli Cię tylko kilka galeonów. Chętnie przyjąłby Cię bez żadnych opłat, ale rada nigdy nie pochwalała takich kroków, więc obawiam się, że nie zrobiliby wyjątku, nawet dla tak utalentowanej czarownicy – w jego ustach to brzmiało tak prosto, jakby mogła to zrobić natychmiast. Rzucić wszystko, zapłacić radzie za możliwość uczenia się w tak renomowanej szkole i po prostu wstąpić w jej mury. A przecież musiałaby znaleźć też pieniądze na szatę, książki, kociołek… może nawet nową różdżkę. Gdyby miała opuścić swój dotychczasowy dom, nie mogłaby tego zrobić chociażby bez kota, do którego mogłaby mówić i przytulać się zanim się zaklimatyzuje w nowym miejscu. I Levi… byli nierozłączni, jak miałaby go zostawić? Pożegnać listem, w obawie, że gdy spojrzy mu w oczy rozpłacze się z żalu, że ona może wejść w ten świat, który jego fascynował o wiele bardziej niż ją? Nie wyobrażała sobie tego, ale jej pragnienie poczucia się jak normalna dziewczyna było mocniejsze od przyjaźni, a przynajmniej czasami tak jej się wydawało i krzyczała wtedy tak mocno, jak tylko mogła. Nie była potworem ani egoistką, nie była, a jej myśli były paskudne i było jej z tego powodu wstyd. Nigdy nie powiedziała tego na głos, ale zrobiłaby wszystko, żeby spełnić swoje najskrytsze marzenia. Tylko nie takim kosztem.
- Nie – Lily zacisnęła pięść tak mocno, że czuła paznokcie, które boleśnie zatopiły się w jej skórze. – Nie mogłabym tego zrobić, profesorze. Nie mam możliwości zdobycia jakichkolwiek pieniędzy.
- Możliwość jest zawsze, moja droga Lilyanne – i wyszedł, zostawiając ją z kompletnym mętlikiem w głowie, ale też nadzieją na to, że wszystko może potoczyć się po jej myśli, że nie jest bezradna, bo możliwość jest zawsze. Tylko trzeba ją odnaleźć, a to może okazać się syzyfową pracą.

&&&

                     - Dzisiaj skupimy się na równowadze – tubalny głos pana Pottera, który w tym środowisku nosił zaszczytne miano „trenera”, echem rozniósł się po wielkim stadionie. Przed nim stało dwanaście dziewczyn różnych gabarytów, ale mniej więcej w podobnym wieku. Wszystkie, bez wyjątków, wpatrzone były w mężczyznę, który zaczynał omawiać przebieg treningu. – Zaczniemy od rozgrzewki z ziemi, żebyście sobie krzywdy nie zrobiły, standardowo nogi, brzuch, ręce, zwróćcie uwagę na stawy, w szczególności nadgarstki – każda po kolei kiwnęła głową na znak, że zrozumiała, a Charles Potter  ze spokojem zaczął kontynuować. – Później sprawdzicie miotły, tylko ostrożnie, bo ostatnio jedna po prostu zakończyła swój żywot, a nie chciałbym, żeby któraś z Was spadła. – Porzucam Wam piłki, które dostałem od mojego przyjaciela – mugola, a po dwóch godzinach każda z Was pokona dystans 20 metrów, stojąc na miotle – mówił zdecydowanym głosem, a potem przyjrzał się każdej z nich i ledwo słyszalnie, pod nosem, wymruczał coś, co brzmiało mniej więcej jak; „A przynajmniej mam taką nadzieję”.
- Do roboty! – krzyknął, a wszystkie dziewczęta przystąpiły do rozgrzewki. Tymczasem on usiadł w pierwszym rzędzie na trybunach i z lekkim zasmuceniem przyglądał im się. Nigdy nikomu tego nie powiedział, ale coraz częściej żałował, że zdecydował się na porzucenie swojej poprzedniej drużyny. Może czasami nie umieli się dogadać, nie okazywali sobie wdzięczności, ale Ci młodzi mężczyźni wykazywali więcej energii i radości z gry. Dziewczyny natomiast wyglądały tak, jakby nie miały w sobie życia. Zawsze były uśmiechnięte, pomocne i nie sprawiały problemów, ale on chciałby,  żeby zmuszono go do rozwiązania konfliktu, cieszenia się z wygranego meczu i opłakiwania porażek. Na jego nieszczęście, żadna z zawodniczek nie paliła się do sportowej rywalizacji, a wszystkie mówiły, że robią to dla przyjemności. Dla Pottera Seniora te treningi już dawno przestały być przyjemnością. Chciałby zobaczyć owoce tej pracy, móc pochwalić się przed większą publicznością swoimi, ale też ich osiągnięciami, ale przecież sam nie rozegra meczu. Sam też nie potrafiłby ich zmotywować do większego wysiłku, więc widok dwóch rozczochranych szesnastolatków przyjął z niemym okrzykiem radości. Przyjaciele szli w jego stronę, ramię w ramię i głośno się śmiali, zapewne z jakiegoś kawału, który zaprezentowali w szkole i dopiero kiedy niemal na niego wpadli, spojrzeli na niego z lekką kpiną w oczach, która wbrew pozorom, była zrozumiała nawet dla taty Rogacza.
- To ta twoja nadzieja olimpijska? – okularnik dyskretnie spojrzał na nastolatki, które na chwilę zapomniały o rozgrzewce i po prostu wpatrywały się w przybyłych gości. Na odczepne, puścił oczko pierwszej z brzegu, która od razu zalała się purpurą i wróciła do ćwiczeń, jakby bardziej chętnie.
- Właśnie tak!
- Kogo próbujesz oszukać, wujciu? – Syriusz głośno opadł na siedzenie obok taty swojego najlepszego przyjaciela i zachichotał jakby usłyszał najlepszy dowcip tego roku. – Bez urazy, ale nie wróżę Ci z nimi mistrzostwa czegokolwiek. Jak się nazywacie? Łamagi z Cathyngam?
- Chyba raczej „Pseudo gracze z Cathygam”! – James natychmiast podchwycił pomysł Blacka i co chwilę rzucali kąśliwymi uwagami, które nie zostały zganione przez ojca jednego z czarnowłosych. Wbrew pozorom pan Potter już dawno stracił nadzieję na to, że jeszcze wybije się z obecną drużyną, więc nie miał zamiaru powstrzymywać chłopaków. Przecież mówili prawdę, a dopóki dziewczyny tego nie słyszały, nie było po co się hamować.
- Na miotły! Po cztery pełne koła w każdą stronę, później Cath wyciągnie piłki! Zagracie sześć na sześć bez znicza, do 100 punktów! – obecność tych dwóch urwisów zawsze była mu na rękę, chociażby dlatego, że każda z dziewczyn wydawała się być bardziej aktywna i chętna do pracy. Przy czym on miał więcej czasu i nie musiał siedzieć sam jak kołek, tylko mógł z nimi porozmawiać.
- Nie boisz się, że zrobią sobie krzywdę? – James usiadł po na ziemi i co chwila wyrywał źdźbło trawy. Nie miał ochoty patrzeć na to jak gromada dziewczyn kaleczy jego ukochany sport. Nie miał siły nawet się z tego śmiać, co często wróżyło u niego chorobę. Huncwotom nie zdarzała się niechęć do śmiania się, nie ważne z jakiego powodu. To było po prostu nienormalne.
- Nie, piłki nawet nie mają odpowiedniej wagi – dwie pary oczu przybrały wielkość mandarynek, a chłopcy po wymienieniu spojrzeń głośno zaczęli komentować, niemal krzycząc jeden przez drugiego:
- Masakra.
- Porażka.
- Totalna.
- Bezapelacyjna.
- Beznadzieja.
- Wstyd.
- I hańba.
- Dno.
- I wodorosty.
- Plus trzy metry mułu.
- Zrozumiałem, wy zarozumialce – siwiejący czarnowłosy mężczyzna uśmiechnął się jednym kącikiem ust i pacnął obydwóch młodzieńców w potylice. Ten uśmiech najwidoczniej przechodził z pokolenia na pokolenie, bo Potter Junior posiadał w katalogu uśmiechów duplikat tego, który tak często prezentował jego ojciec.

            Ich wymianę zdań przerwał tłuczek, który śmignął im przed oczami, a zaraz za nim dziewczyna, która tylko uśmiechnęła się przepraszająco. Od tamtej pory nie tracili boiska z oczu, żywo komentowali, udzielali rad, a Rogacz zwiesił głowę, ukrył kpiący uśmiech i „pożyczył” znicza, żeby zająć czymś ręce i głowę.
&&&

                      - Powiedział; „Zawsze jest jakieś wyjście, moja droga Lilyanne.”
- Teoretycznie, owszem. Praktycznie… Dzieciaku, jak masz zamiar zarobić tyle pieniędzy w jedne wakacje? Chcesz okraść Gringotta? – ponad godzinę po ciszy nocnej, drobna rudowłosa piętnastolatka cichutko wymknęła się ze swojego pokoiku i bez pukania otworzyła drzwi z numerem 18. Potwornie dręczyły ją słowa dyrektora, bo on miał jakiś pomysł, ale chciał, żeby ona odkryła go sama. Tego akurat była pewna. Wątpiła jednak w to, że sama wpadnie na ten pomysł, więc postanowiła szukać pomocy u przyjaciela, który nie przywitał jej z entuzjazmem, którego się spodziewała.
- Muszę robić coś w czym jestem dobra i z czego można wyciągnąć jakieś pieniądze.
- To raczej oczywiste, ale co to będzie? Robótki ręczne? Pilnowanie dzieci? Wyprowadzanie psów na spacer czy sprzątanie kibli w Mungu? – blondyn przyciągnął Lily bliżej siebie i przytulił ją. Nie chciał podcinać jej skrzydeł, ale była niepełnoletnia, a co za tym idzie, nie dostanie żadnej sensownej pracy.
- A eliksiry? Jestem dobra z eliksirów!
- Lil? Eliksiry? Ewentualnie na chwasty, nikt nie kupi od Ciebie niczego leczniczego, już prędzej wezmą Cię do jakiejś ligi Quidditcha niż kupią od Ciebie coś na katar – i wtedy spojrzeli na siebie, obydwoje zadowoleni, uśmiechnięci pogodni. Dlaczego nie pomyśleli o tym wcześniej? Przecież Lily Evans była chyba najbardziej utalentowaną zawodniczką Quidditcha na świecie*. A na dodatek samoukiem. Jeśli dodać by do tego trenera, właściwy trening,  lepszy sprzęt, może jakąś dietę i dobre warunki, mogłaby podbić świat swoimi rozentuzjazmowanymi, zielonymi oczami, wiecznym uśmiechem i walecznym sercem. Przy tym wszystkim była odważna i nie bała się wyzwań, przecież to było takie proste!
- Umowa. Kto się na to zgodzi, Levi? – brak rodziców był bardzo męczący. Niby człowiek się do tego przyzwyczaja, akceptuje rzeczywistość i nie łapie się już na codziennym rozmyślaniu, a co by było gdyby… Ale przychodzi taki dzień, zaistnieje pewna sytuacja i ktoś bliski jest bardzo potrzeby, chociażby po to, żeby złożyć podpis na umowie, gwarantującej lepsze jutro.
- Jeśli będą Cię chcieli, nikt Ci nie odmówi – mimo zmęczenia, usta Leviego rozciągnęły się tak, że Ruda mogłaby policzyć jego wszystkie zęby. – Ale trzeba coś znaleźć. Nic najwyższych lotów, ale z klasą. Znasz się na tym, nie? Napiszemy do jakiegoś trenera, może zaprosi Cię na trening, dostrzeże twoje zdolności i będzie Ci płacił tylko dlatego, że pojawiasz się na treningach!
- Ciiii! – piętnastolatka zamknęła usta chłopaka dłonią, żeby ten nie obudził żadnego opiekuna ani młodszego wychowanka, który uprzejmie doniósłby o tym, że zielonooka zawędrowała w nocy aż o sześć drzwi za daleko.
- Czemu nie wpadliśmy na to kiedy złamałaś różdżkę? – delikatnie szturchnął ją w ramię, jakby bał się, że gdyby włożył w to więcej siły, rozbiłaby się jak porcelanowa lalka.
- Zapomnij o tym, dobra? To Ty na niej usiadłeś, więc to twoja wina, a teraz mi to wynagrodzisz! – szybko wygrzebała się z pościeli i przejrzała szuflady w biurku, gdzie znalazła pergamin, pióro i atrament. – Wstawaj, to za tę różdżkę! – szesnastolatek przeciągnął się i jęknął niezadowolony. Traktował ją jak młodszą siostrę, ale teraz chętnie wyrzuciłby ją za drzwi albo za okno. Cokolwiek, byleby się jej pozbyć.
- Pisz! – zarządziła i rzuciła się na miękki materac. – Szanowny Panie Charlesie Potterze… - ten dzień nie mógł skończyć się lepiej. 




Robi mi się cieplutko na serduszku jak sobie myślę o Lily i Jamesie, w ogóle o czasach Huncwotów i to takie dziwne, ale zawsze poprawia mi humor. 

Nawet uczenie się jakiś pierdół na historię mnie nie przeraża!



Rozdział 2

           - Lily Evans znów przechwyciła kafla! – na polanie należącej do domu dziecka słychać było donośny głos Leviego i śmiechy co najmniej dwudziesty wychowanków tej placówki. – Podaje do Henriego Akki, Henri omija tłuczek, podaje do Evans i jest! Kolejne dziesięć punktów dla Lisów! – nazwa drużyna Rudej powstała godzinę wcześniej, kiedy zapadła decyzja o rozegraniu meczu quidditcha. Pomysłodawcą była mała Rosie, która od zawsze zwracała się do Lily – lisku, ze względu na jej rudą kitkę, a pomysł podchwycili wszyscy, więc biegiem udali się do Pani Lee, która co jakiś czas pozwalała im na szaleństwo. Tak było też tym razem, bo bez problemu podała im skrzynię z piłkami i klucz do komórki, w której przechowywano miotły, ale zastrzegła, że odbić się od ziemi będą mogli tylko w jej obecności. Po kolejnym kwadransie kompletnie przepadła w fabule książki, przynajmniej według zawodników tejże rozgrywki. I chociaż nie wyglądała na zainteresowaną wynikiem, co jakiś czas zerkała na numerator i pewną wyjątkowo zaangażowaną zawodniczkę.
- Evans zauważyła znicz! Daje znać szukającemu drużyny, tym samym zwracając uwagę przeciwników! – rozentuzjazmowany ton sędziego, którym zawsze był przyjaciel panny Evans, roznosił się tak dobrze i tak daleko, że czasami młodsi, którzy jeszcze nie mogli grać, skarżyli się, że za murami sierocińca słyszeli jak przebiega mecz. Na ich nieszczęście nikt nie miał zamiaru czegokolwiek z tym robić, a sami wychowawcy starannie zbywali temat. Doskonale wiedzieli jak wielki stworzyliby problem gdyby ograniczyli quidditch w placówce. Nie dość, że automatycznie zostaliby znienawidzeni to musieliby stale pilnować podopiecznych, którzy z pewnością na własną rękę zaczęliby organizować mecze.
- Katherine znów kantuje, widzę Cię! – zirytowany blondyn zmarszczył czoło przez jedną z trzynastolatek, która za wszelką cenę chciała zwrócić na siebie uwagę i niemal doprowadziła do wypadku przez podczepianie się do miotły innych zawodnika, z przeciwnej drużyny. Dziewczyna szybko zrezygnowała z nieczystych zagrań i ponownie włączyła się do gry. Z każdym punktem emocje rosły coraz bardziej, ale złoty znicz nie chciał się pokazać szukającym, a nawet jeśli co jakiś czas przelatywał komuś pod nosem to zdawało się, że widział go tylko Levi z budki sędziowskiej i Lily, która zdążyła sobie wyćwiczyć wzrok na potrzeby gry. W przeciwieństwie do małej złotej i wyjątkowo złośliwej piłeczki, tłuczki i kafle co chwila przecinały powietrze dodając dynamiki tej rozgrywce, ale także wprowadzając niemały chaos, który tylko dodawał uroku tej niemal dziecinnej zabawie. Mimo to nikt nie narzekał na nieprofesjonalne podejście do całego wydarzenia, bo jeśli ktoś chciał pograć sobie na wyższym poziomie, zbierał zawodników w wieku piętnaście lat wzwyż i najczęściej późnym letnim wieczorem, bez komentatora i najciszej jak tylko potrafili, zdobywali punkty dopóki znicz nie trafił w ręce szczęśliwego szukającego lub do chwili, w której piłki zaczynały zlewać się z granatem nieba i ciemnym lasem, w którym umiejscowione było boisko. Przeważnie takie mecze trwały ponad trzy godziny, kończyły się zepsuciem obręczy i kompletnym zmęczeniem wszystkich zawodników, ale nie odbywały się często, bo trudno było skompletować całe dwie drużyny bez dzieci, które bardzo chciałby grać, ale nie do końca im to wychodziło. Tak jak podczas tego meczu, na boisku panowało lekkie zamieszanie. Najmłodszym trzeba było powtarzać czego nie mogą robić, a co powinni, żeby wszystko było dobrze. Levi co dziesięć minut musiał krzyczeć na zagubionych, bo utrudniali grę, a oni najczęściej reagowali płaczem. Najlepszym przykładem takiego zachowania była mała Annie, która bardzo się angażowała, ale była za mała, żeby zrozumieć pewne zasady. Levi był natomiast za duży na to, żeby to zrozumieć. W konsekwencji mecz musiał zostać wstrzymany przez dławiącą się własnymi łzami zawodniczkę i rudowłosą ścigającą, która próbowała dziewczynkę uspokoić. 


             - Annie? – piętnastolatka stanęła za dziewczynką i nachyliła się nad nią w taki sposób, ze włosy związane w staranny i ciasny koński ogon pojawiły się przed twarzą dwunastolatki. Twarz Lily w jednym momencie stała się czerwona, a policzki zdawały się być dwa razy większe, wszystko za sprawą grawitacji. – No nie płacz tak, Levi to tylko chłopak. Chłopcy nie rozumieją za dużo, nie można płakać przez ich głupotę – pstryknęła najmłodszą zawodniczę w nosek i usiadła obok niej, bo poprzednia pozycja okazała się być bardzo niewygodna. – Zdradzę Ci w sekrecie, że on też nie zna wszystkich zasad. – Lilianne szepnęła konspiracyjnie i ostentacyjnie rozejrzała się dookoła sprawdzając czy nikt nie podsłuchuje, co wywołało nieśmiały uśmiech na twarzy zapłakanej dziewczynki. – Sama przed meczem spisywałam mu te najważniejsze na pergaminie, słowo! – Annie jakby bardziej pewna siebie wyprostowała się i spojrzała prosto w oczy starszej koleżanki. Kilkakrotnie zamrugała powiekami w celu odgonienia już niechcianych łez i niekontrolowanie wygięła palce lewej dłoni.
- Naprawdę?
- Słowo daję! Levi nie ma zielonego pojęcia o quidditchu! – oczywiście kłamała, ale to nie było najważniejsze. Najważniejsze było zatamowanie wodospadu na policzkach dwunastolatki, co bez sprzecznie się udało. A Levi… Levi uśmiechał się z budki sędziowskiej spod uniesionych brwi i znów zastanawiał się jak ten dzieciak, jak zwykł mówić na przyjaciółkę, opanował rozhisteryzowaną dziewczynkę.
    Kiedy już miały wsiadać na swoje miotły, jeden z kibicujących chłopców kichnął, zapewne przez pyłki, które coraz częściej unosiły się w powietrzu, a dwie najbliższe obręcze po prostu spłonęły. Zszokowane miny wszystkich czternastu zawodników przyprawiły panią Lee o nagły wybuch śmiechu, a Leviego o przerysowany smutek i udawane łzy. Chciał złożyć oficjalne gratulacje Evans i jak co mecz natrzeć ją świeżo skoszoną trawą, a w obecnej sytuacji, gdy zwycięzca nie został wyłoniony…
- Nic szczególnego się nie stało – pogodny głos przebił się przez chóralne narzekania młodzieży. – Naprawdę, Dylan – profesor Dumbledore potargał włosy winowajcy. – Kiedy Lily była mała notorycznie coś wysadzała, a już w szczególności kociołki! – zaśmiał się razem z Panią Leą i połową obecnych na placu. – Już wtedy wiedziałem, że jej talent do eliksirów prędzej czy później się objawi, więc kto wie, może tobie pisana jest kariera sportowa? – dyrektor poprawił okulary i przyjaźnie spojrzał na chłopca. Później objął wzrokiem całe boisko, łącznie z zawodnikami, puścił oczko do Leviego i jednym płynnym ruchem różdżki stworzył dwie nowe obręcze. Zignorował zachwycone głosy dzieci i kiwnął palcem na zawodniczkę tego spotkania. Lily głośno przełknęła ślinę i zagubiona rozejrzała się dookoła. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się jej nie przygotować na TO spotkanie. Wyczuwała kłopoty, ale jej wzrok nadal wbity był w fioletową szatę najznakomitszego czarodzieja, jakiego do tej pory poznała. 


                    

                     James Potter bezapelacyjnie był w szkole kimś. Kimś szanowanym, ważnym i podziwianym przez młodszych i starszych. Mimo niesfornego charakteru nawet nauczyciele patrzyli na nich inaczej niż na resztę uczniów, jakby… z pewną wyrozumiałością. Syriusz Black także nie był w Hogwarcie byle kim. Miliony dziewcząt do niego wzdychało, chłopcy podziwiali, nauczyciele nie dyskryminowali. Młodsi chodzili za nim jak przyklejeni, a wrogów tego młodzieńca było można policzyć na palcach jednej dłoni. Dlatego widok Dorothei Potter, ciągnącej tą niesforną dwójkę za uszy do kuchni, był dość niespotykany.
- To że w Hogwarcie takie żarty uchodzą wam na sucho, nie znaczy że i ja na to pozwolę! – rozgniewany głos pani Potter dotarł do uszu dwójki szesnastolatków i skrzywili się oni potwornie, przez ilość decybeli, które wypłynęły do ich bębenków. Oczywiście jeden i drugi na twarzy nie mieli nawet śladu poczucia winy czy chociażby chęci przyznania się do popełnionej zbrodni. A zbrodnia była niesłychana i możliwie najcięższa jaką można było popełnić w domu mamy Jamesa.
- Hodowałam te lilie przez ostatnie dwa lata! Dzień w dzień je doglądałam i pilnowałam, zeby niczego im nie brakowało. Przez całą zimę dzięki czarom dostarczałam im promieni słonecznych i ciepła,  a wy w ciągu jednego dnia je zniszczyliście!
- To tylko kwiatki, mamo… - niesamowita legenda Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie nagle jakby straciła na pewności siebie. Ramiona Jamesa opadły na dół, okulary zsunęły się z czubka nosa, a kruczoczarne włosy przysłoniły oczy. Tylko w rodzinnym domu było można spotkać Rogacza w takiej odsłonie. Bo mimo, że swoją rodzicielkę przerósł już w czwartej klasie, teraz wyglądał na malutkiego przy krzyczącej kobiecie.
- Jamesie Potterze! Nie ma Cię w domu przez dziesięć miesięcy w roku, a kiedy już przyjeżdżasz, to niszczysz połowę naszej posiadłości! – Dorothea nie miała w zwyczaju rozwiązywania problemów krzykiem, ale obecna sytuacja wyjątkowo wyprowadziła ją z równowagi. Może to dlatego, że rzeczy które działy się ostatnimi czasy w jej domu bardzo odbiegały od porządku, jaki panował jeszcze pół roku temu.
- Ale nie wiedzieliśmy, że one wybuchną, słowo! To był eksperyment, chyba lepiej, że wyszliśmy na dwór – Huncwotom trzeba było przyznać, że nie wiedzą kiedy powinni zamilknąć. Lodowate spojrzenie kobiety prześlizgnęło się z jej syna na tego przybranego, którego zlustrowała od góry do dołu. Syriusz podjął wyzwanie i przez chwilę mierzył się wzrokiem razem z mamą przyjaciela, ale w końcu spuścił wzrok, który wbił w czubki swoich butów. Nie miał ochoty wykłócać się z kobietą, która dała mu dach nad głową i zastąpiła matkę, podczas gdy jego własna go wydziedziczyła.
- Jeśli uda nam się je dopracować, to z zaklęć dostaniemy co najmniej Powyżej Ocze… Au! Łapa! – Okularnik nerwowo popatrzył na Blacka i zmarszczył brwi.
- To my posprzątamy i postaramy się znaleźć jakieś wyjście! – tym razem do Łapa zawył z bólu przez Jamesa, który uderzył go otwartą ręką w tył głowy. Dorohtea spojrzała na nich podejrzanie, ale obróciła się na pięcie i wyszła z kuchni. Jednak zanim przekroczyła próg obejrzała się przez ramię i powiedziała jakby od niechcenia:
- Zapiekanka jest w spiżarni, a jabłecznik w salonie – mimo wszystko miała słabość do tej dwójki i nie potrafiłaby odmówić im przyjemności, kiedy dopiero wrócili do domu. A to że byli urwisami? Nigdy nie powiedziała tego na głos, ale bez nich w tym domu byłoby cicho i zbyt spokojnie. Ile oddałaby za jeszcze jednego małego Pottera, który radośnie biegałby między nogami domowników…  
~.~.~.~
                 - Stary, ten jabłecznik jest genialny! Nawet w Hogwarcie takiego nie ma – pierwsze co zrobili, to wyścig to salonu po wspomnianego placka. Nie fatygowali się nawet, żeby wrócić z nim do kuchni i wziąć talerzyki, po prostu złapali po kawałku, a później następnym i jeszcze jednym. Zamiast próbować naprawić swój dzisiejszy wybryk, ich myśli zajął plan, dzięki któremu mieli odzyskać, niedokończoną jeszcze, mapę Huncwotów. Przez przypadek i zupełną nieuwagę oddali ją w ręce woźnego, który zamknął go w swojej norze i nawet nie chciał słuchać o dogadaniu się w kwestii zwrotu.
- Myślisz, że twoja mama oddałaby komuś ten przepis?
- W życiu! – Rogacz zarechotał jakby usłyszał niesamowity kawał. – Nawet mi nie chce go pokazać. Ma bzika na tym punkcie, tata też nie ma dostępu do tej jej chorej książki kucharskiej.
- No właśnie, a kiedy wraca Staruszek? – Syriusz podparł głowę na dłoni,  a łokieć umieścił na stole. – Brakuje mi jego historii z treningów, może coś nam podsunie na kolejny miesiąc, co? – prawda była taka, że James nigdy nie zostałby kapitanem drużyny Gryfonów, gdyby nie jego ojciec. Nie chodziło o nazwisko, a raczej o przekazaną wiedzę i różne sztuczki. W tej kwestii Rogaty miał najlepsze źródło, najlepsze na całym świecie.
- Ma teraz treningi z dziewczynami, Łapa. Jedyne co nam może powiedzieć to jak rozpaczają przy złamaniu paznokcia – nieznacznie się przygarbił i potargał włosy. W głowie mu się nie mieściło jak jego ojciec mógł zrezygnować z prowadzenia pierwszej ligi mężczyzn dla młodych dziewczyn, które, często, dopiero wchodzą w świat sportu. Jak dla niego, Potter Senior popełnił straszną głupotę. – Ale niedługo powinien wrócić – obydwoje spojrzeli na zegar rodzinny. Strzałka Charlesa Pottera była między PRACA, a DOM co jasno dawało do zrozumienia, że głowa rodziny niedługo pojawi się w drzwiach. Dopóki w korytarzu nie usłyszeli szumu, który świadczył o przybyciu ojca, knuli jak odebrać prototyp mapy. Już prawie była gotowa, wystarczyło nanieść poprawki, a on tak po prostu im ją zabrał i to tylko dlatego, że od pierwszej klasy robili mu pod górkę. Wychodzili z założenia, że powinien im to wybaczyć, przecież byli dziećmi.  Niesfornymi, ale nadal dziećmi, a przecież dzieci nie wiedzą co czynią.

                  - Witaj, rodzinko! – Charles Potter był czarodziejem, na którego twarzy odmalowane było zmęczenie, ale też zadowolenie z wykonywanego zawodu. Mimo zmarszczek i siwiejących włosów wcale nie wyglądał źle.
- Cześć, tato! – już nie wpadali sobie w ramiona. James i Syriusz uzgodnili w trzeciej klasie, że to już nie wypada. Od tamtego czasu witali się męskim uściskiem dłoni i klepaniem po plecach. To było jedyne męskie powitanie jakie było akceptowane.
- Cześć synu! – Pan Potter był wymarzonym ojcem dla większości chłopców. Nie ograniczał, dopingował w rywalizacji sportowej, podlewał ognistej whiskey, oczywiście w granicach rozsądku, a także w razie potrzeby wysłuchał i doradził, - Syriusz! Tak myślałem, że Cię tu zobaczę – uśmiechnął się dobrotliwie do młodego Blacka i usiadł z nimi przy stole. Zanim ktoś znów się odezwał, lustrował ich wzrokiem, a jego uśmiech z każdą chwilą stawiał się coraz większy.
- Wydorośleliście – podsumował krótko. – Ale przecież widzicie się co dzień w lusterku, jak w szkole? Bo jeśli ilość skarg od McGonagall odzwierciedla poziom waszej zabawy to musiało być wspaniale!
- Charles! – nagana Pani Potter została zblta machnięciem ręki chłopców i krótkim buziakiem męża. Kobieta pokręciła rozbawiona głową. Co semestr działo się to samo. Dwójka młodzieńców wracała do domu, a ojciec jednego z nich powracał do czasów szkolnych. Dorothea nie miała o czym z nimi dyskutować, więc wycofała się do sypialni, zostawiając mężczyzn razem.
- Było super, w końcu udało nam się podkupić Irytka! – tą wiadomością najeżało się chwalić, bo było to nie lada osiągnięciem. Irytek był strasznym duchem, a zawarcie z nim jakiegokolwiek sojuszu graniczyło z cudem.
- Czym? – pan Potter rozsiadł się wygodnie i szerzej otworzył oczy.
- Teraz dręczymy Krwawego Barona, ale to nie ważne. Jak w pracy? Dostaliście nowe miotły, a może była zmiana piłek? No i jaką masz drużynę?
- Miotły mamy te same, piłki te same, boisko nadal stoi – mężczyzna zaśmiał się pogodnie, widząc zaciekawienie na twarzach nastolatków. – Tylko dziewczyny coraz to inne, lepsze, gorsze, większe, mniejsze, blondynki, brunetki, chudsze, grubsze – i mógłby tak wymieniać, ale patrząc na minę swojego syna i jego najlepszego przyjaciela, nie uznał tego pomysłu za dobry. Doskonale pamiętał te lata i wiedział, że kiedy w pobliżu pojawiała się jakaś atrakcyjna dziewczyna, wszystko inne szło w zapomnienie. A ich było dwóch. Jeśli obydwoje przestaliby myśleć o otaczającym ich świecie, z pewnością pospadaliby z mioteł.





Dobra. Powiedzcie mi jaka czcionka Wam odpowiada, jaki rozmiar i mówicie co chcecie, może pomożecie. Już nie czuję jak rymuję!


Rozdział 1


            - Felix Felicis to eliksir znany także jako „Płynne Szczęście”. Mikstura sprawia, że pijący ma wielkie szczęście oraz niezwykłą pewność siebie i podejmowanych wyborów. Póki działa sprzyja osiąganiu sukcesów we wszystkich… - monolog znudzonej piętnastolatki został przerwany przez krzyk Leviego, który najwyraźniej stał pod oknem pokoju Lily i nie zamierzał wejść do budynku, żeby cokolwiek jej przekazać. Zirytowana Rudowłosa zmrużyła gniewnie oczy, odetchnęła głęboko i ponownie zanurzyła nos w podręczniku do eliksirów. – Felix Felicis to eliksir znany także jako „Płynne Szczęście”. Mikstura sprawia, że pijący ma wielkie…- dźwięk kamieni odbijających się od szklanej powierzchni drażnił bębenki uczącej się dziewczyny tak bardzo, że w myślach  już planowała morderstwo swojego przyjaciela. Levi Stiver doskonale wiedział, że jego przyjaciółka musi nauczyć się określonej ilości materiału, żeby być przygotowaną na coroczne spotkanie z Dumbledorem, a jednak wcale nie miał zamiaru ułatwić jej zadania. Od samego rana łaził za nią krok w krok i z tym swoim niegasnącym uśmiechem podkładał jej nogi, szturchał ją czy po prostu chwytał niczym pannę młodą i biegł do oczka wodnego. Nieustannie przez sześć godzin doprowadzał ją do szewskiej pasji, a kiedy wydawało jej się, że Pani Lea znalazła mu wreszcie jakieś pożyteczne zajęcie, on przyplątał się pod jej okno i próbował doprowadzić do wybuchu. A wybuchy Lily Evans były tak płomienne jak jej włosy.
           
    Dziewczyna westchnęła zrezygnowana i spojrzała na zegarek. Miała tylko dwie godziny na opanowanie czterech eliksirów, a nie zapowiadało się na to, że zapozna się chociażby z jednym. Pokręciła głową, jakby chciała odgonić niepożądaną myśl i z hukiem zamknęła wielką księgę. Obróciła się wokół siebie na dziwnym mugolskim fotelu, który dostała od przyjaciela na urodziny i gwałtownie wstała. Lekkie zawroty głowy nie przeszkodziły jej w dotarciu do okna i otworzeniu go na całą szerokość. Na widok szczerzącego się do niej blondyna, którego szare oczy wyraźnie z niej kpiły, przerzuciła ciężar ciała na lewą nogę, dłonią odgarnęła niesforny kosmyk włosów, który sprytnie wymsknął się z warkocza, a dłonie złożyła na biodrach. Jej oczy nadal ciskały pioruny, ale Levi nawet nie drgnął. Złość piętnastolatki zawsze go bawiła, co powodowało jeszcze większy wybuch negatywnych uczuć.
- Czy Ty na pewno jesteś ode mnie starszy? – uniosła lewą brew i nikle się uśmiechnęła. – Bo zachowujesz się tak jak Malcolm – zadowolona mina siedemnastolatka wyraźnie zbladła, bowiem Malcolm był dwulatkiem, który w sierocińcu co dzień siał ziarnko katastrofy. Przypadkiem podpalił wszystkie miotły, za co Lily miała ochotę wysłać go w podróż z biletem w jedną stronę, innym razem kichnął, a wszystkie naczynia na stołówce uniosły się pod sufit albo po prostu dorwał gdzieś nożyczki i obciął jakiejś dziewczynce warkocze. Nazywanie kogokolwiek „Malcolmem” było ciosem poniżej pasa i dziewczyna była tego w pełni świadoma, ale… Trzeba sobie radzić, prawda?
- Przecież i tak to na pewno umiesz, chodź na dwór – ta para dobrała się niemal idealnie, jeśli przeciwieństwa rzeczywiście się przyciągają. Lily była na tyle ambitną osobą, że nie mogła zasnąć dopóki nie skończyła wszystkich rozpoczętych tego dnia czynności. Levi mimo swoich zdolności manualnych znany był ze słomianego zapału i wcale nie śpieszyło mu się do uporządkowania swojego życia. Model samolotu, który zaczął sklejać razem z najmłodszymi chłopcami w domu dziecka ponad miesiąc leżał na półce w świetlicy i mimo krzyków kilkulatków, Leviemu wcale nie śpieszyło się do zakończenia projektu, bo… Przecież nie odleci. A siedemnastolatek tak bardzo pragnął, żeby makieta została ożywiona, żeby wykonała obrót dookoła własnej osi i delikatnie podeszła do lądowania. Niczego nie pragnął bardziej niż wzięcia w rękę różdżki, wypowiedzenia jakiejś wyuczonej formuły i podziwiania swojego własnego dzieła. Dlaczego to on został tak ukarany?
- Zawiesiłeś się, Robaczku – Lilanne uśmiechnęła się subtelnie i lekko przysiadła na zewnętrznym, drewnianym parapecie. Doskonale wiedziała co kryje się w głowie Leviego gdy jego wzrok zasuwał się mgłą, gdy spojrzenie stawało się puste, a ramiona próbowały utworzyć kopułę ochronną wokół ciała. I bardzo żałowała, że nie mogła zrobić nic, co zmieniłoby bieg jego życia, bo przecież byli przyjaciółmi. A ona nie mogła zrobić nic oprócz krzyknięcia:
- Kto ostatni na placu ten zgniłe jajo! – Nie obracając się za siebie, i nie zamykając pokoju niemal przeleciała nad schodami prowadzącymi na parter i w pośpiechu wykrzyczała przeprosiny w stronę opiekunki, którą po drodze niechcący staranowała. A i tak się spóźniła, a to Levi pierwszy pojawił się na huśtawkach i z wyniosłą miną zawyrokował:
- Zgniłe jajo, Lily. Zgniłe jajo, znowu! Co z tobą nie tak?!

***

      
          Na hogwardzkich błoniach panowało niemałe poruszenie. Niemal na każdym metrze kwadratowym rozległej przestrzeni znajdowała się grupa uczniów w rozmaitym wieku, w różnych szatach i z innym wyrazem twarzy. Szczególnie na twarzach najmłodszych roczników wymalowana była czysta radość, w końcu wracają do rodziny! Uczniowie, którzy SUMy mieli już za sobą wcale nie byli tak radośnie nastawieni do dwumiesięcznej przerwy. Perspektywa spędzenia tylu dni poza Hogwartem nie wydawała się na tyle kusząca, żeby ją zaakceptować, ale niestety nikt nie miał w tej kwestii nic do gadania. Powłócząc nogami, tłum młodych czarodziejów z każdym krokiem oddalał się od majestatycznego zamku, a tuż kilkoma drzewami zakazanego lasu można było zauważyć powozy, które miały dowieźć uczniów na stację, na której już czekał na nich pociąg. Nauczycielka transmutacji, szanowna Minewra McGonagall, z nerwowym uśmiechem odliczała wszystkich uczniów i odhaczała ich nazwiska na liście. Co roku to zadanie przypadało innemu pracownikowi szkoły, w tym roku padło na nią i ostatnie co można o niej powiedzieć to że była zadowolona. Jak na złość najwięcej problemów sprawiali jej wychowankowie Gryffindoru, których była opiekunką, a którzy skutecznie doprowadzali ją do białej gorączki. Profesorka była osobą doświadczoną w pracy z młodzieżą, ale to co  w ostatnich latach wyprawiała pewna czwórka młodych czarodziejów, przechodziło jej najśmielsze oczekiwania. Od dwóch tygodni, jeśli nie dłużej, na każdej lekcji wspominała o godzinie wyjazdu i zbiórki pod bramą. Cierpliwie odpowiadała na w kółko powtarzające się pytania i zagryzała zęby, kiedy na korytarzu słyszała: „To o której wyjeżdżamy?”. Robiła to wszystko, żeby cały proces opuszczania szkoły przebiegł sprawnie oraz szybko, a nie żeby Huncwoci znów musieli być poszukiwani! Na liście odhaczyli się już nawet pierwszoroczniacy, którzy mimo spędzenia dwóch semestrów w zamku nadal potrafili zagubić się na terenie szkoły, a czwórka piątoklasistów? Nie, bo po co chociaż raz zachować się przyzwoicie?
- Filiusie! – głos nauczycielki rozszedł się echem po błoniach, ale nawoływany profesor jej nie usłyszał. – Filiusie, Huncwoci znów zniknęli, zastąpisz mnie? – rozkojarzony człowieczek rozejrzał się wokół siebie i kiedy zidentyfikował postać Minerwy szybko potrząsnął głową na znak zgody. Z ust profesorki wyrwało się westchnięcie, ale z wysoko uniesioną głową pomaszerowała w stronę głównych wrot. Jak tylko ich znajdzie…!


          - Nie śmiej się, Syriusz! – salwy śmiechu do złudzenia przypominające szczekanie psa przerwał zrozpaczony głos niskiego i pulchnego chłopaka. – Pomógłbyś, a nie…
- Glizdek, jak Ty to zrobiłeś? – okularnik z trudem walczył ze śmiechem zbierającym się w nim już od dłuższego czasu, ale mimo to starał się zachować twarz. Syriusz wyśmieje się za nich wszystkich, to jest pewne. Peter żałośnie wzruszył ramionami i szarpnął ręką jakby nagle miał odkleić się od stołu. Nie mógł spojrzeć przyjaciołom w twarz, zawsze to on wzbudzał litość i wymagał pomocy, a oni jeszcze się śmiali.
- Nie wiem, dobra?! Po prostu przyszedłem tutaj, bo zgłodniałem przed podróżą i liczyłem na jakieś ciasto, a okazało się, że stół był czymś wysmarowany…
- I się przykleiłeś? – przez śmiech wyrzucił z siebie Black.
- Nie, Syriusz. Spóźniamy się na pociąg, bo Glizdkowi nie chce się wstać – warknął Lupin, bo słowa Łapy powoli działały mu na nerwy. Podczas gdy on próbował znaleźć jakieś zaklęcie, które spowodowałoby, że ich kłopoty choć troszkę się zmniejszą, połowa ich paczki niemal tarzała się po podłodze. Doskonale ich znał i wiedział, że są typowymi lekkoduchami, ale i tak denerwował się gdy ich podejście do  sytuacji niemal ociekało kpiną i śmiechem. Wychodziło na to, że to on próbował naprawić błąd Glizdogona, a pozostali łącznie z poszkodowanym, nie palili się do rozwiązania problemu.
- Deletrius – cała czwórka wzdrygnęła się na chłodny głos opiekunki, a na ich twarzach automatycznie pojawiły się anielskie uśmieszki. Stanęli w równym rządku i wbili przepraszające spojrzenia w kobietę.
- Znów wy. Znów problemy. Czy wy kiedykolwiek zaczniecie się zachowywać jak należy? – wiedziała, że krzykiem nic nie zdziała, ale ograniczanie się przychodziło jej z trudem.
- Nie sądzę Pani Profesor!
- Black! Minus dziesięć punktów dla Gryfonów!
- Ale Pani Profesor mamy już wakacje!
- Do powozu, Potter! Natychmiast! – i faktycznie. Nie odjęła im punków, bo w końcu nastały już wakacje. Czas wytchnienia. Czas wolny od Huncwotów, najlepsze dwa miesiące w roku każdego nauczyciela. 



Prolog

- A quidditch? Profesorze Dumbeldore, niech pan opowie o szkolnych drużynach, proszę! – jedenastoletnia rudowłosa i wyjątkowo drobna dziewczynka siedziała na małym łóżku, a jej zielone oczy wpatrywały się nieustannie z siwobrodego dyrektora najbardziej znanej i cenionej szkoły magii i czarodziejstwa na świecie. Jej krótkie nóżki wesoło przecinały powietrze, nie mogąc znaleźć oparcia na podłodze, do której jeszcze nie dosięgały. Na bladych policzkach pojawiły się dwa urocze rumieńce, a w oczach tańczyły iskierki.
- Ja Ci opowiem o szkolnym quidditchu, a Ty wymienisz mi trzy rośliny lecznicze z ich zastosowaniem, dobrze? – stary czarodziej uśmiechnął się życzliwie i poprawił na nosie okulary, które nieustannie zsuwały się na czubek lekko zakrzywionego nosa. Jego uśmiech powiększył się nieznacznie, kiedy mała czarownica z prędkością światła, choć wyjątkowo wyraźnie zaczęła wyrzucać z siebie masę słów:
- Ostatnio uczyłam się o Mandragorach! Strasznie krzyczą, gdy wyciąga się je z ziemi, dlatego trzeba sobie zatkać uszy, bo ich krzyk może nawet zabić! Ale kiedy są już duże to kroi się ja na malutkie kawałeczki i można uwarzyć eliksir, który ożywia… no, wiedziałam – jęknęła niezadowolona i przygryzła czubek języka, przeszukując umysł – zamienionych w kamień, ale oni jakoś specjalnie się nazywali! – rudowłosa przygarbiła się nieznacznie niezadowolona z małej porażki, ale porzuciła ten wątek, żeby kontynuować. – Mała Mandragora przypomina małe  dziecko, ma usta i oczy, a nawet nos! I liście to jej włosy, a Pani Lea mówiła, że w Świętym Mungu leczy się nimi osoby, które trafiły silne uroki – zawsze kiedy opowiadała o zielarstwie była jak mała tykająca bomba. Miała w sobie tyle energii, że sam Dumbeldore był zaskoczony, a przecież na co dzień miał kontakt Huncwotami. Para małych oczu wbiła się w mężczyznę, a ten skinął głową, potwierdzając słowa dziewczynki, a tym samym prosząc opis kolejnej z roślin. Jedenastolatka nie potrzebowała większej zachęty i szybo wybrała kolejną roślinę wartą uwagi:
- W Abisynii jest staaasznie zimno, ale rosną tam figi abisyńskie, to dziwne, prawda? Myślałam, ze figi wolą ciepły klimat – wtrąciła, ale szybko wróciła na właściwy tor myślenia. – Mogą przeżyć w zimowych warunkach  dzięki korzeniom, które są bardzo agresywne, dlatego żeby zdobyć liście trzeba bardzo uważać. To właśnie liście mają zastosowanie lecznicze, ale też owoce. Zbiera się w nich taka fioletowa, gęsta woda, która jest w przepisie eliksiru, który powoduje kurczenie się ludzi i zwierząt . O! I można ten dziwny sok kupić u Aptekarza na Pokątnej za 3 galeony – dziewczynka zrobiła dłuższą przerwę na wzięcie kilku oddechów, a w międzyczasie myślała o jakiej roślinie jeszcze ma opowiedzieć. Wyjątkowo zależało jej na czasie, bo możliwość wypytania kogoś takiego jak Dumbeldore o życie szkoły zdarzało się wyjątkowo rzadko, bo tylko raz do roku. Co prawda miała możliwość spędzenia z nim aż dwóch godzin, ale czym jest sto dwadzieścia minut dla tak dociekliwego dziecka? Podczas, gdy sierota gorączkowo rozglądała się po pokoju w poszukiwaniu inspiracji, profesor dyskretnie zlustrował jej postać. Był pewien, że te rude włosy to nie przypadek, a jej ognisty charakter zawojuje nie jedno serce. Zielone oczy były niewiarygodnie pogodne, a w ich głębi można było dostrzec mądrość, której czasem brakowało niejednemu dorosłemu czarodziejowi. Jej głowa wydawała się być pełna pomysłów, a serce miała czyste, pełne wiary i pełne marzeń. Dyrektor wiedział, że ma przed sobą wyjątkową postać i choć nie potrafił stwierdzić czym to dziecko go tak zainteresowało, wiedział że zrobi wszystko, aby kiedyś znalazła się w murach jego szkoły.
- Waleriana to roślina o magicznych właściwościach. Czarodzieje wykorzystują jej korzenie do tworzenia Eliksiru Żywej Śmierci, który podobno jest bardzo trudny do uwarzenia, ma naprawdę dziwny przepis. A jej gałązki pomagają w produkcji Eliksiru zapomnienia i Słodkiego Snu, to opowie Pan o tym quiddichu? Proszę! – uśmiechnęła się  od ucha do ucha i wygodniej usiadła na łóżku. Delikatnie przekrzywiła głowę, co było jej nawykiem podczas wsłuchiwania się w czyjeś słowa i przetarła zaspane oczy. Co wieczór siadała przy biurku i czytała podarowane przez Panią Lee książki do możliwie najpóźniejszych godzin, czego konsekwencje odczuwała właśnie podczas tego spotkania. Kiedy Dumbledore już otwierał usta, aby wywiązać się z umowy, dziewczynka skoczyła na równe nogi i w akcie swojego własnego zwycięstwa wykrzyknęła:
- Spetryfikowani! – błyszczącymi oczami spojrzała na starca. – Zamienionych w kamień nazywa się spetryfikowanymi. – To właśnie była Lily Evans, a jej losów ciekaw był nawet Albus Brian Wulfric Persival Dumbledore.







Cześć i czołem, kluski z rosołem! Bo założyłam tego bloga w niedzielę, no i zdublowałam go także w dzień boży...

Dzieeeeń dooobry!

Nie mam pojęcia skąd się tutaj wzięliście, ale witam serdecznie, rozgośćcie się, może herbatki? Kawy nie posiadam, bo sama nie piję, więc musicie się zadowolić herbatką. 

Jak część z Was wie, adres bloga był inny. Bo był, ale tak jak w poprzednim poście pisałam, Google Chrome to zło w czystej postaci, więc jestem tutaj! 
Siedziałam sobie nad pracami domowymi, została mi tylko chemia i stwierdziłam; "Jezu, chciałabym coś jeszcze dodać". Więc się spięłam i złożyłam nowe konto, teraz dodaje od początku odcinki i wracam do nauki. 

Liceum pomimo większej ilości materiału, jest o niebo lepsze od gimnazjum. Jeśli jesteś z rocznika 2004, to wierz mi na słowo, nic Cię nie ominie!

Lovki, kisski i uściski, 
Natalia Honorata


Aveline Gross (Land Of Grafic)