niedziela, 18 września 2016

Rozdział 3

                   Lily siedziała jak na szpilach, podczas gdy Dumbledore uważnie rozglądał się po jej pokoju. Wydawało jej się, że profesor robi to specjalnie, jak na złość przedłużając ten krępujący dla niej moment. Zawsze cieszyła się na te spotkania, bo miała okazję wypytać siwobrodego o wszystko co ją interesuje, ale to spotkanie mogło zakończyć się tylko klapą. Ja niby miałaby wmówić najmądrzejszej osobie świata czarodziejów, że nie zdążyła się nauczyć wszystkiego, co wspólnie założyli? Ba! Nawet nie podjęła ku temu żadnych wyraźnych kroków. Dumbledore, jednak nie zaczął tematu edukacji. Przypatrując się twarzy dziewczyny, usiadł naprzeciwko jej, na fotelu, który przeciągle zaskrzypiał. Aby uniknąć wzroku czarodzieja, wzrok rudowłosej prześlizgnął się przez półkę z książkami, regał z podręcznikami, chwilkę zajęło jej przestudiowanie widocznej części Ziemi na globusie, a później spojrzała przez okno. Prawie zabrała się do liczenia liści na wielkiej lipie, która wydawała się rosnąć przed jej pokojem nawet wtedy, kiedy murów sierocińca jeszcze nie było nawet w planach. Szybko jednak zganiła się za tak niedorzeczny pomysł i odwróciła wzrok od szyby, żeby przenieść go na swoje zniszczone buty, które zakładała już tylko na boisko. Na zmianę wychylała jedną i drugą stopę z punktu równowagi, jakby kołysała nimi do wesołej, choć nerwowej melodii. Sama nie wiedziała dlaczego ta sytuacja tak bardzo ją krępuje. To jasne,  zawsze chciała być najlepszą, najpilniejszą i bezproblemową uczennicą, ale chyba każdy może mieć jakąś chwilę słabości? Przynajmniej tak jej się wydawało, a to bardzo ją frustrowało, bo  tylko wydawało jej się. Nigdy nie przekonała się na własnej skórze jaki system panuje w prawdziwej szkole i mimo że ceniła możliwość spotkań z dyrektorem,  z roku na rok coraz bardziej się dusiła w murach sierocińca.
- Właściwie, to Pani Lea mnie wezwała – siwobrody oparł się o biurko, które wyjątkowo żałośnie zaskrzypiało. Na tyle żałośnie, że jego właścicielka miała ochotę wtopić się w ścianę i udawać, że wcale jej tam nie ma albo przynajmniej zamienić się w motyla i odlecieć jak najszybciej. 
- Tak? – nastolatka ciężko przełknęła zażenowanie i z wymuszonym uśmiechem zagaiła swojego gościa.
- Podobno  zatrzymałaś się na dość wysokim poziomie, ale nie rozwijasz się już, to prawda? – nie spodziewała się tego i po prostu ją to zabolało. Ubodło w sam środek ego i niebezpiecznie zwilżyło oczy. Wiedziała, że to prawda i nie raz, nie dwa, nie dziesięć mówiła o tym Leviemu, ale nikt jej tego nie wytykał, więc kiedy usłyszała to z ust samego Dumbledora…
- Niestety nie mam warunków do ambitniejszej pracy – nie negowała żadnego z wychowawców, ale żaden z nich nie był mistrzem eliksirów, animagiem, który uczy transmutacji ani wróżbiarką, która przewidziałaby dla niej coś, cokolwiek; nawet coś tak banalnego jak czyhające niebezpieczeństwo albo miłość, która miała zawładnąć jej życiem.
- Nigdy nie myślałaś o wstąpieniu do Hogwartu? Od tego dzieli Cię tylko kilka galeonów. Chętnie przyjąłby Cię bez żadnych opłat, ale rada nigdy nie pochwalała takich kroków, więc obawiam się, że nie zrobiliby wyjątku, nawet dla tak utalentowanej czarownicy – w jego ustach to brzmiało tak prosto, jakby mogła to zrobić natychmiast. Rzucić wszystko, zapłacić radzie za możliwość uczenia się w tak renomowanej szkole i po prostu wstąpić w jej mury. A przecież musiałaby znaleźć też pieniądze na szatę, książki, kociołek… może nawet nową różdżkę. Gdyby miała opuścić swój dotychczasowy dom, nie mogłaby tego zrobić chociażby bez kota, do którego mogłaby mówić i przytulać się zanim się zaklimatyzuje w nowym miejscu. I Levi… byli nierozłączni, jak miałaby go zostawić? Pożegnać listem, w obawie, że gdy spojrzy mu w oczy rozpłacze się z żalu, że ona może wejść w ten świat, który jego fascynował o wiele bardziej niż ją? Nie wyobrażała sobie tego, ale jej pragnienie poczucia się jak normalna dziewczyna było mocniejsze od przyjaźni, a przynajmniej czasami tak jej się wydawało i krzyczała wtedy tak mocno, jak tylko mogła. Nie była potworem ani egoistką, nie była, a jej myśli były paskudne i było jej z tego powodu wstyd. Nigdy nie powiedziała tego na głos, ale zrobiłaby wszystko, żeby spełnić swoje najskrytsze marzenia. Tylko nie takim kosztem.
- Nie – Lily zacisnęła pięść tak mocno, że czuła paznokcie, które boleśnie zatopiły się w jej skórze. – Nie mogłabym tego zrobić, profesorze. Nie mam możliwości zdobycia jakichkolwiek pieniędzy.
- Możliwość jest zawsze, moja droga Lilyanne – i wyszedł, zostawiając ją z kompletnym mętlikiem w głowie, ale też nadzieją na to, że wszystko może potoczyć się po jej myśli, że nie jest bezradna, bo możliwość jest zawsze. Tylko trzeba ją odnaleźć, a to może okazać się syzyfową pracą.

&&&

                     - Dzisiaj skupimy się na równowadze – tubalny głos pana Pottera, który w tym środowisku nosił zaszczytne miano „trenera”, echem rozniósł się po wielkim stadionie. Przed nim stało dwanaście dziewczyn różnych gabarytów, ale mniej więcej w podobnym wieku. Wszystkie, bez wyjątków, wpatrzone były w mężczyznę, który zaczynał omawiać przebieg treningu. – Zaczniemy od rozgrzewki z ziemi, żebyście sobie krzywdy nie zrobiły, standardowo nogi, brzuch, ręce, zwróćcie uwagę na stawy, w szczególności nadgarstki – każda po kolei kiwnęła głową na znak, że zrozumiała, a Charles Potter  ze spokojem zaczął kontynuować. – Później sprawdzicie miotły, tylko ostrożnie, bo ostatnio jedna po prostu zakończyła swój żywot, a nie chciałbym, żeby któraś z Was spadła. – Porzucam Wam piłki, które dostałem od mojego przyjaciela – mugola, a po dwóch godzinach każda z Was pokona dystans 20 metrów, stojąc na miotle – mówił zdecydowanym głosem, a potem przyjrzał się każdej z nich i ledwo słyszalnie, pod nosem, wymruczał coś, co brzmiało mniej więcej jak; „A przynajmniej mam taką nadzieję”.
- Do roboty! – krzyknął, a wszystkie dziewczęta przystąpiły do rozgrzewki. Tymczasem on usiadł w pierwszym rzędzie na trybunach i z lekkim zasmuceniem przyglądał im się. Nigdy nikomu tego nie powiedział, ale coraz częściej żałował, że zdecydował się na porzucenie swojej poprzedniej drużyny. Może czasami nie umieli się dogadać, nie okazywali sobie wdzięczności, ale Ci młodzi mężczyźni wykazywali więcej energii i radości z gry. Dziewczyny natomiast wyglądały tak, jakby nie miały w sobie życia. Zawsze były uśmiechnięte, pomocne i nie sprawiały problemów, ale on chciałby,  żeby zmuszono go do rozwiązania konfliktu, cieszenia się z wygranego meczu i opłakiwania porażek. Na jego nieszczęście, żadna z zawodniczek nie paliła się do sportowej rywalizacji, a wszystkie mówiły, że robią to dla przyjemności. Dla Pottera Seniora te treningi już dawno przestały być przyjemnością. Chciałby zobaczyć owoce tej pracy, móc pochwalić się przed większą publicznością swoimi, ale też ich osiągnięciami, ale przecież sam nie rozegra meczu. Sam też nie potrafiłby ich zmotywować do większego wysiłku, więc widok dwóch rozczochranych szesnastolatków przyjął z niemym okrzykiem radości. Przyjaciele szli w jego stronę, ramię w ramię i głośno się śmiali, zapewne z jakiegoś kawału, który zaprezentowali w szkole i dopiero kiedy niemal na niego wpadli, spojrzeli na niego z lekką kpiną w oczach, która wbrew pozorom, była zrozumiała nawet dla taty Rogacza.
- To ta twoja nadzieja olimpijska? – okularnik dyskretnie spojrzał na nastolatki, które na chwilę zapomniały o rozgrzewce i po prostu wpatrywały się w przybyłych gości. Na odczepne, puścił oczko pierwszej z brzegu, która od razu zalała się purpurą i wróciła do ćwiczeń, jakby bardziej chętnie.
- Właśnie tak!
- Kogo próbujesz oszukać, wujciu? – Syriusz głośno opadł na siedzenie obok taty swojego najlepszego przyjaciela i zachichotał jakby usłyszał najlepszy dowcip tego roku. – Bez urazy, ale nie wróżę Ci z nimi mistrzostwa czegokolwiek. Jak się nazywacie? Łamagi z Cathyngam?
- Chyba raczej „Pseudo gracze z Cathygam”! – James natychmiast podchwycił pomysł Blacka i co chwilę rzucali kąśliwymi uwagami, które nie zostały zganione przez ojca jednego z czarnowłosych. Wbrew pozorom pan Potter już dawno stracił nadzieję na to, że jeszcze wybije się z obecną drużyną, więc nie miał zamiaru powstrzymywać chłopaków. Przecież mówili prawdę, a dopóki dziewczyny tego nie słyszały, nie było po co się hamować.
- Na miotły! Po cztery pełne koła w każdą stronę, później Cath wyciągnie piłki! Zagracie sześć na sześć bez znicza, do 100 punktów! – obecność tych dwóch urwisów zawsze była mu na rękę, chociażby dlatego, że każda z dziewczyn wydawała się być bardziej aktywna i chętna do pracy. Przy czym on miał więcej czasu i nie musiał siedzieć sam jak kołek, tylko mógł z nimi porozmawiać.
- Nie boisz się, że zrobią sobie krzywdę? – James usiadł po na ziemi i co chwila wyrywał źdźbło trawy. Nie miał ochoty patrzeć na to jak gromada dziewczyn kaleczy jego ukochany sport. Nie miał siły nawet się z tego śmiać, co często wróżyło u niego chorobę. Huncwotom nie zdarzała się niechęć do śmiania się, nie ważne z jakiego powodu. To było po prostu nienormalne.
- Nie, piłki nawet nie mają odpowiedniej wagi – dwie pary oczu przybrały wielkość mandarynek, a chłopcy po wymienieniu spojrzeń głośno zaczęli komentować, niemal krzycząc jeden przez drugiego:
- Masakra.
- Porażka.
- Totalna.
- Bezapelacyjna.
- Beznadzieja.
- Wstyd.
- I hańba.
- Dno.
- I wodorosty.
- Plus trzy metry mułu.
- Zrozumiałem, wy zarozumialce – siwiejący czarnowłosy mężczyzna uśmiechnął się jednym kącikiem ust i pacnął obydwóch młodzieńców w potylice. Ten uśmiech najwidoczniej przechodził z pokolenia na pokolenie, bo Potter Junior posiadał w katalogu uśmiechów duplikat tego, który tak często prezentował jego ojciec.

            Ich wymianę zdań przerwał tłuczek, który śmignął im przed oczami, a zaraz za nim dziewczyna, która tylko uśmiechnęła się przepraszająco. Od tamtej pory nie tracili boiska z oczu, żywo komentowali, udzielali rad, a Rogacz zwiesił głowę, ukrył kpiący uśmiech i „pożyczył” znicza, żeby zająć czymś ręce i głowę.
&&&

                      - Powiedział; „Zawsze jest jakieś wyjście, moja droga Lilyanne.”
- Teoretycznie, owszem. Praktycznie… Dzieciaku, jak masz zamiar zarobić tyle pieniędzy w jedne wakacje? Chcesz okraść Gringotta? – ponad godzinę po ciszy nocnej, drobna rudowłosa piętnastolatka cichutko wymknęła się ze swojego pokoiku i bez pukania otworzyła drzwi z numerem 18. Potwornie dręczyły ją słowa dyrektora, bo on miał jakiś pomysł, ale chciał, żeby ona odkryła go sama. Tego akurat była pewna. Wątpiła jednak w to, że sama wpadnie na ten pomysł, więc postanowiła szukać pomocy u przyjaciela, który nie przywitał jej z entuzjazmem, którego się spodziewała.
- Muszę robić coś w czym jestem dobra i z czego można wyciągnąć jakieś pieniądze.
- To raczej oczywiste, ale co to będzie? Robótki ręczne? Pilnowanie dzieci? Wyprowadzanie psów na spacer czy sprzątanie kibli w Mungu? – blondyn przyciągnął Lily bliżej siebie i przytulił ją. Nie chciał podcinać jej skrzydeł, ale była niepełnoletnia, a co za tym idzie, nie dostanie żadnej sensownej pracy.
- A eliksiry? Jestem dobra z eliksirów!
- Lil? Eliksiry? Ewentualnie na chwasty, nikt nie kupi od Ciebie niczego leczniczego, już prędzej wezmą Cię do jakiejś ligi Quidditcha niż kupią od Ciebie coś na katar – i wtedy spojrzeli na siebie, obydwoje zadowoleni, uśmiechnięci pogodni. Dlaczego nie pomyśleli o tym wcześniej? Przecież Lily Evans była chyba najbardziej utalentowaną zawodniczką Quidditcha na świecie*. A na dodatek samoukiem. Jeśli dodać by do tego trenera, właściwy trening,  lepszy sprzęt, może jakąś dietę i dobre warunki, mogłaby podbić świat swoimi rozentuzjazmowanymi, zielonymi oczami, wiecznym uśmiechem i walecznym sercem. Przy tym wszystkim była odważna i nie bała się wyzwań, przecież to było takie proste!
- Umowa. Kto się na to zgodzi, Levi? – brak rodziców był bardzo męczący. Niby człowiek się do tego przyzwyczaja, akceptuje rzeczywistość i nie łapie się już na codziennym rozmyślaniu, a co by było gdyby… Ale przychodzi taki dzień, zaistnieje pewna sytuacja i ktoś bliski jest bardzo potrzeby, chociażby po to, żeby złożyć podpis na umowie, gwarantującej lepsze jutro.
- Jeśli będą Cię chcieli, nikt Ci nie odmówi – mimo zmęczenia, usta Leviego rozciągnęły się tak, że Ruda mogłaby policzyć jego wszystkie zęby. – Ale trzeba coś znaleźć. Nic najwyższych lotów, ale z klasą. Znasz się na tym, nie? Napiszemy do jakiegoś trenera, może zaprosi Cię na trening, dostrzeże twoje zdolności i będzie Ci płacił tylko dlatego, że pojawiasz się na treningach!
- Ciiii! – piętnastolatka zamknęła usta chłopaka dłonią, żeby ten nie obudził żadnego opiekuna ani młodszego wychowanka, który uprzejmie doniósłby o tym, że zielonooka zawędrowała w nocy aż o sześć drzwi za daleko.
- Czemu nie wpadliśmy na to kiedy złamałaś różdżkę? – delikatnie szturchnął ją w ramię, jakby bał się, że gdyby włożył w to więcej siły, rozbiłaby się jak porcelanowa lalka.
- Zapomnij o tym, dobra? To Ty na niej usiadłeś, więc to twoja wina, a teraz mi to wynagrodzisz! – szybko wygrzebała się z pościeli i przejrzała szuflady w biurku, gdzie znalazła pergamin, pióro i atrament. – Wstawaj, to za tę różdżkę! – szesnastolatek przeciągnął się i jęknął niezadowolony. Traktował ją jak młodszą siostrę, ale teraz chętnie wyrzuciłby ją za drzwi albo za okno. Cokolwiek, byleby się jej pozbyć.
- Pisz! – zarządziła i rzuciła się na miękki materac. – Szanowny Panie Charlesie Potterze… - ten dzień nie mógł skończyć się lepiej. 




Robi mi się cieplutko na serduszku jak sobie myślę o Lily i Jamesie, w ogóle o czasach Huncwotów i to takie dziwne, ale zawsze poprawia mi humor. 

Nawet uczenie się jakiś pierdół na historię mnie nie przeraża!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aveline Gross (Land Of Grafic)