niedziela, 18 września 2016

Rozdział 4

  Na stanie była jedna sowa. Jedyna, która wyglądała na taką, która nie padnie przed dostarczeniem listu. Tę sowę wybrali -Levi i Lily- do wysłania arcyważnego listu i choć imię miała piękne – Smart, mądrością wcale się nie odznaczała. Zanim przymocowali list do jej nóżki, z palca Leviego ciekła krew, a cała sowiarnia została postawiona na nogi, przez pewną rozdartą sówkę. Mimo wszystko rudowłosa liczyła na to, że ptak nie zawiedzie i dostarczy pismo do adresata, ale… List został wysłany już cztery dni temu, a nie pojawiła się ani sowa, ani odpowiedź.
- Może te pozostałe ją zaraziły! Czytałem o jakiejś ptasiej anginie czy czymś takim – blondyn podparł łokcie na łóżku, a sam wygodnie rozsiadł się na wykładzinie w pokoju przyjaciółki. Ostatnio mieli podejrzanie dużo wolnego czasu, ale obydwoje uznali, że to dlatego, że sami doskonale organizują sobie wolne chwile.
- Chyba ptasiej grypie, ty nieuku! – Evans zaśmiała się pod nosem i spojrzała na chłopaka kątem oka. Z dnia na dzień wydawał jej się wyższy, szerszy, silniejszy i jakiś mniej Levi. Nie wiadomo, kiedy pojawił się u niego zarys mięśni i zarost, z którego zielonooka się naśmiewała, ale tylko dla zasady.  W rzeczywistości nie było się z czego śmiać, bo ostatnio podczas wizyty w sklepie zaczepiły go trzy dziewczyny. Trzy długonogie blondynki zaczepiły Leviego podczas półgodzinnego wypadu do marketu, dla piętnastolatki to było nieporozumienie i cokolwiek się z nim działo, błagała, żeby w jej przypadku, misja dojrzewanie, zakończyła się takim samym sukcesem.
- Cokolwiek, natura dobrze wygląda tylko za oknem – prawdę mówiąc, Levi interesował się niemalże wszystkim. Mugolskie sztuczki były mu nie straszne, biologia, zaklęcia współczesne i wszystko inne, ale od niektórych rzeczy wolał trzymać się z daleka. Na przykład zwierzęta ignorował, odkąd pamiętała. Zawsze powtarzał, że nie wiadomo jakie zarazki przenoszą i nic dobrego z tego nie wyjdzie. Co skutkowało łapaniem wiewiórek i wpuszczaniem do jego pokoju, ale Lily Evans nigdy nie przyznałaby się do tak haniebnych czynów. Ona tylko urozmaicała życie swojego biednego, często nudzącego się przyjaciela, czerpiąc z tego profity, bo… Kto nie śmiałby się na widok rosłego chłopaka uciekającego przez małą wiewiórką?
- Kiedy skończysz, dzieciaku? – Levi nie  musiał uczyć się tyle, co Lilka, tylko dlatego, że los poskąpił mu umiejętności magicznych i czasami nawet się z tego cieszył, w momentach takich jak ten. Kiedy ona ślęczała nad grubymi tomiskami z piórem i pergaminem, pisząc referat o smoczych łuskach, a on mógł się lenić i ją poganiać.
- Kiedy wreszcie się zamkniesz i pozwolisz mi dopisać ostatnie zdania.
- Okey! – szesnastolatek zabawnie zasalutował i wyraźnie się ożywił. Ruda tylko pokręciła głową, zrobiła młynek piórem i poprawiła kosmyk włosów, który miał tendencje do  wysuwania się nawet z ciasnych splotów. Sama chciała to jak najszybciej skończyć, ale brakowało jej kilku informacji, które uznała za znaczące w tej dziedzinie i nie miała zamiaru zakończyć pracy bez opisania najbardziej niebezpiecznych łusek, czy takich, które błyskawicznie zmieniają kolor dowolnego eliksiru na bladozielony. Na jej nieszczęście w domu dziecka był jeszcze jeden piętnastolatek, który najwyraźniej też zabrał się za pisanie tego samego referatu. Mieli go oddać za dwa dni, a w bibliotece były tylko dwie księgi, które mogły pomóc. Najwyraźniej Tom zabrał drugą i zaszył się w jakimś cichym miejscu, nieznanym Lily, która wczorajszy dzień spędziła na poszukiwaniach tego blondyna.
- Skończę jutro… - mruknęła i z hukiem zamknęła  księgę. Przetarła zmęczone oczy piąstkami i uśmiechnęła się błogo. Siedzenie przy biurku też potrafi dać w kość.

&&&

Nieduża, bura płomykówka odbijała się kolejno od dwóch młodzieńców, tym samym podróżując po prostej linii. Żeby posyłać sowę z jednego końca pokoju do drugiego, chłopcy używali różdżek, ale już na pierwszy rzut oka widać było, że nie są to prawdziwe narzędzia ich codziennej pracy, a jedynie atrapy, które jednak dobrze imitowały oryginały. Kiedy ptak wydał z siebie pisk, informujący o niedogodnej dla niego sytuacji i strachu, który wywołali Huncwoci, Syriusz wykonał delikatny ruch nadgarstkiem, a płomykówka zamilkła i choć jej dziób nadal się otwierał, nie wydawała już żadnego dźwięku. Dla przygarbionego blondyna, siedzącego na dębowym biurku Jamesa to było już za wiele. Zerwał się z miejsca i przerwał trasę sowy, przyjmując uderzenie żywego zwierzęcia na brzuch. Zaraz po tym Smart otrzepała się, obrzuciła całą trójkę oburzonym spojrzeniem i dumnie, lecz pośpiesznie wyleciała przez uchylone okno.
- Ile wy macie lat? – Lunatyk westchnął zrezygnowany, ale w jego oczach tańczyły wesołe iskierki. To był pierwszy dzień, który mógł spędzić z dala od domu, z dala od matki. Nawet patrząc na wyczyny swoich przyjaciół, nie potrafił przybrać srogiej miny, a wcale nie popierał ich zabawy. – I co to za sowa?
- Nie nasza – wymijająco odpowiedział James i uśmiechnął się od ucha do ucha.
- To pewne, a czyja…? – minusem czarnowłosych było to, że swoją własność szanowali i dbali o nią wręcz przesadnie, za to rzeczy innych… One były im obojętne i właśnie nimi najczęściej się „bawili”, nie obawiając się zniszczeń i nie starając się naprawić tego, co popsuli.
- Przechwyciłem ją, kiedy szykowałem się do lądowania – Łapa wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć; „to nic takiego” i przekrzywił głowę. Tamtego lata zdarzało mu się to notorycznie i każda sowa, lecąca do Doliny Godryka, do domu Potterów najpierw przechodziła przez ręce wyklętego Blacka. A jeśli list był na tyle interesujący, żeby bliżej się z nim zapoznać, James od razu się o tym dowiadywał i miał możliwość zaskoczenia rodziców. Nie zawsze pozytywnie. Dzięki tej metodzie dostawali po uszach o wiele rzadziej niż przez minione lata, bo wakacyjną, oficjalną korespondencję z Hogwartu po prostu przechwytywali. Zdarzało się, że wspólnie, całą trójką* siedzieli na dachu komórki, w której trzymano różne narzędzia i rzeczy, jakie nie znalazły miejsca w domu, i wgapiali się w niebo, żeby  w odpowiedniej chwili zerwać się na równe nogi, wsiąść na miotłę i doprowadzić sowę do stanu przedzawałowego. Na szczęście Remus miał w sobie na tyle empatii, że każdy gwałtowny gest przyjaciół, wynagradzał zwierzęciu smakołykiem. Chociaż większość hogwardzkich puchaczy po prostu ich nienawidziła. Dla zasady Lupin nie został pominięty i też był ich wrogiem publicznym numer jeden, ewentualnie trzy, ale pogodził się z tym już jakiś czas temu. Czasem człowiek musi się poświęcić dla dobra ogółu.
- Pewnie to coś ze szpitala – Potter stwierdził niezainteresowany estetycznie zaklejoną kopertą. – Ale skoro wziąłeś ją w łapska, to zanieś to adresatowi.
- To do twojego ojca, baranie. Z transmutacją nie masz problemu, ale widać czytania jeszcze nie opanowałeś – Syriusz zaśmiał się złośliwie i wykrzywił komicznie w stronę Jamesa. – Otwierać? – zapytał, choć było to pytanie retoryczne i pomimo głośnego sprzeciwu Remusa, i początku jego wykładu o „poszanowaniu prywatności”, okularnik szybko do niego doskoczył i wspólnymi siłami rozerwali kopertę, przy okazji uszkadzając część pergaminu, zapisanego granatowym atramentem. Cała trója szybko prześledziła treść listu i zaraz po tym Łapa zawyrokował:
- Ta dziewczyna musi być zdesperowana, żeby pisać do Staruszka – syn wspomnianego „Staruszka” zmarszczył brwi i lekko poruszył żuchwą.
- Tata jest dobrym trenerem – i nie mówił tego tylko dlatego, że łączą ich więzy krwi. Wszystko, co umiał, zawdzięczał ojcu, więc nie rozumiał, dlaczego Syriusz twierdził, że nadawca listu był zdesperowany, przecież każdy zainteresowany zawodnik pisał list do trenera albo kogoś z kadry.
- Ja nie mówię, że nie jest! Rogaś, przecież mnie też dużo nauczył, ale ta jego drużyna… Nawet jeśli ktoś bardzo będzie chciał się rozwinąć, to przy tamtych dziewczynach nie nauczy się nawet wymiarów boiska – i to był fakt. Przykry, ale niezbity. Właściciel potarganej czupryny kiwnął głową w zamyśleniu, na znak zgody i kolejny raz, w myślach krzyczał na ojca za tak nieprzemyślaną decyzję. Poprzedniego lipca, cały miesiąc trenowali z zawodnikami Charlesa Pottera, a gdy wrócili do szkoły wszyscy byli pod wrażeniem nabytych umiejętności. I nowych mioteł, ale to nie o nie chodziło, na pewno.
- Ma piętnaście lat, nigdy nie grała w żadnym klubie, ale w lidze podwórkowej jest ścigającą, a czasem szukającą – wyliczał na palcach Lupin. – Chyba nic nowego, prawda? Każda z tych dziewczyn zaczęła w twojego ojca zabawę w sport, mam rację?
- Taa – mruknął James i wywrócił oczami. Nienawidził, kiedy wszyscy zwracali uwagę na pokraczną drużynę jego taty, czuł, jakby ktoś wymierzał mu policzek za każdym razem, gdy musiał potwierdzać brak osiągnięć tych osób. -  Gdzie mieszka? Może przynajmniej tam się czegoś dowiemy – wywiad był przeprowadzany przed każdym przyjęciem zawodnika przez Huncwotów, z inicjatywy okularnika. Nie mógł pozwolić na pogorszenie się, już i tak, tragicznego stanu drużyny.
- Barnet – dzielnica w Londynie. Nic nadzwyczajnego, lepiej to odnieśmy twojemu tacie – w każdej paczce przyjaciół zawsze trafi się buntownik, jakiś żartowniś i ktoś, kto ma mózg we właściwym miejscu: tę funkcję pełnił Remus i wszyscy byli mu za to ogromnie wdzięczni.

&&&

W potężnym budynku, w londyńskiej dzielnicy Barnet mieściło się pomieszczenie większe od każdej sypialni, a nawet stołówki domu dziecka. Potocznie nazywane salonem pełniło funkcję bawialni, która cieszyła się ogromną popularnością zarówno wśród młodszych dzieciaków, które z radością budowały zamki z klocków, kilka jedenastolatków traktowało ten pokój jako wymienialnie kart z czekoladowych  żab, a ci starsi wychowankowie albo zaczytywali się w lekturach, odrabiali przy stolikach prace domowe lub…
- Wypad!
- Nie!
- Zjeżdżaj!
- Nie pójdę!
-Gówniarzu, nie będę cię prosił! – Lily przewróciła oczami na głupotę przyjaciela i ukucnęła przy basenie wypełnionym kolorowymi, plastikowymi kulkami.
- Levi ma wysypkę – szepnęła w kierunku Reya i jego kolegów, nie zwracając uwagi na gromy, ciskane z oczu blondyna, stojącego za nią. – Na całym ciele, serio. Tylko ręce się uratowały, to podobno smocza ospa, ja już miałam, ale wy… - szelest ocieranego się o siebie plastiku rozszedł się po każdym metrze bawialni, a dwójka uśmiechniętych, wstrętnych i podstępnych nastolatków z błogim uśmiechem rzuciło się do basenu wykonanego z pianki, który mimo że miał być pociechą dla najmłodszych, im te kąpiele sprawiały tyle samo, a nawet więcej przyjemności. Rudowłosa z rozkoszną miną oparła głowę o ramię Leviego, który najpierw potargał jej włosy, a później objął ramieniem. Mimo zmęczenia  Lily spojrzała na niego sarnimi oczami i uśmiechnęła się do niego leniwie:
- Levi? Jak to było? – chłopak obrzucił ją zdezorientowanym spojrzeniem.  – Zanim tutaj trafiłeś? – uzupełniła, a szesnastolatek w zadumie pokiwał głową. Dość często go o to pytała, te historie wręcz ociekały magią.
- Nie pamiętam dużo, ale byłem szczęśliwy. Nie wiem, jak wyglądała moja mama, ale miała rude włosy, a tata miał przyjemny głos, choć był bardzo postawny. Za domem mieliśmy huśtawkę, na której kiedyś sobie złamałem palca, a nasz sąsiad miał kota, którego ciągałem za ogon po podwórku. Było prawie jak tutaj, ale miałem rodziców – jego głos nie był rozżalony, mówił jak człowiek pogodzony ze swoim losem i może faktycznie już się z nim pogodził. – Pamiętam, jak cię tutaj przyprowadzili. Miałaś pięć tak, ale wyglądałaś na trzy – zarechotał złośliwie, wiedząc że Ruda jest przewrażliwiona na docinki odnoszące się do jej (nie)imponującego wzrostu. – I wtedy zaczęło być w porządku, wcześniej jakoś nie mogłem się tutaj odnaleźć – Lily czasami żałowała zaczętych rozmów, ponieważ wiedziała, że nigdy ich nie skończą. Nigdy nie będą mieli wystarczająco dużo czasu na wypowiedzenie wszystkich słów, zdradzenie tajemnic i nazwanie emocji. W zadumie rzuciła jedną kulką o ścinkę basenu, a ta rykoszetem odbiła się od dłoni Leviego, który automatycznie się odsunął, pomagając zielonookiej w nurkowaniu, bo ta straciła równowagę. Wynurzyła się z kolorowego morza z miną seryjnego zabójcy. Spojrzała przyjacielowi w oczy i zrobiła coś, o co nawet się nie podejrzewała.
- Ej, gdzie idziesz? – Levi krzyczał za nią, ale ona nawet nie miała zamiaru spojrzeć przez ramię. Żwawo maszerowała przed siebie i przystanęła dopiero w drzwiach, żeby zapytać o numer pokoju, w którym odbywało się obecnie spotkanie. Wychowawcy ostrzegali ją, że może zaistnieć sytuacja, w której będzie proszona o rozmowę, ale do tej pory była pewna swojego stanowiska. Nikt nie będzie chciał zaadoptować piętnastolatki. A później czarna jak noc sowa zapukała w okno i wleciała przez okiennice na drugim piętrze. Drugie piętro było miejscem rozmów z zainteresowanymi, odkąd pamiętała, ale dopiero teraz zaczęła traktować je inaczej. Jak zagrożenie, którego chętnie by się pozbyła, ale… „Czy Levi potrafi wysadzić jedną trzecią budynku bez uszkodzenia pozostałej części?”









* Nie lubię Petera, więc wymazałam go najlepszą gumką jaką znalazłam. To i tak nie największa zmiana w tej historii, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aveline Gross (Land Of Grafic)